Dobiła mnie ta porażka. Zdruzgotany, słaniający się z głodu pośród ucztujących, umęczony i zrozpaczony ruszyłem do wyjścia.
Natknąłem się w drzwiach na Larta, obgryzającego udko kurczaka. W korytarzu słyszeliśmy jakiś czas oddalający się niewieści śmiech i szelest sukien.
– Brawo – powiedział Legiar, rzucając kostkę do kąta.
I prawie zapłakał.
Padał chłodny, niemalże jesienny deszcz. Droga całkiem rozmokła. Zmęczony kuc z książęcej stajni ledwie przebierał ciężkimi, oblepionymi błotem kopytami. Zarówno rumak jak i jeździec pamiętali lepsze czasy.
Straciwszy z oczu zamek, Raul początkowo miotał się w różne strony, żeby zmylić pogoń w ciemnym lesie. Potem jechał dokąd oczy poniosą całą noc i połowę następnego dnia, zatrzymując się tylko po to, by napić się wody z przydrożnej studni i napoić wierzchowca. W końcu jednak musieli się zatrzymać, koń bowiem tracił siły.
Raul pragnął jak najprędzej znaleźć się w bezpiecznej odległości od rozjuszonego dzika, z jakim kojarzył mu się wystrychnięty na dudka magnat. Przenocował jak bądź w mokrym stogu siana, dając wytchnienie koniowi. Następnie kontynuował podróż, którą należałoby raczej nazwać ucieczką.
Ulewa zaczęła się o świcie i nie ustawała do wieczoru. Kuc potknął się na śliskiej koleinie i okulał.
Do tej pory Raul starał się unikać skupisk ludzkich, obawiając się, że ich mieszkańcy mogliby wydać go w łapy wielmoży. W owej chwili zrozumiał, że nie ma innego wyjścia: koń kulał coraz mocniej, on zaś nie jadł od dwóch dni. Zamek pozostał daleko w tyle i Marran miał nadzieję, że ścigający zgubili trop. Ufał też, że znalazł się poza zasięgiem władzy książęcej, poza granicami jego włości.
Kiedy więc ze ściany deszczu wyłonił się przed nim całkiem spory dworek, obwiedziony częstokołem, uciekinier nie ominął go jak poprzednich. Rumak ożywił się, czując stajnię. Raul poklepał go pocieszająco po szyi i skierował prosto ku dość masywnej bramie.
Wrota były zawarte na zasuwę. Raul począł łomotać ze wszystkich sił, aż wreszcie w odpowiedzi otworzyło się małe okienko, w nim zaś pojawiły się zaspane, niebieskie oczy.
– Czego tam?
– Uczciwy i spokojny podróżnik szuka noclegu – odparł Raul, starając się wyglądać jak można najuczciwiej i najspokojniej.
Oczy zmierzyły go nieufnie od stóp do głów i zmrużyły pogardliwie. Padło nieuprzejme pytanie:
– Ile zapłacisz?
Raul nie miał grosza przy duszy, jedyną cenną rzeczą, jaką posiadał, była złota figurka skryta za pazuchą. Uśmiechnął się więc przepraszająco i oznajmił błagalnie:
– Mogę to odpracować.
Oczy zamrugały i okienko obserwacyjne bezceremonialnie zatrzaśnięto.
– Zaczekaj! – zawołał z niepokojem Marran. – Zaczekaj, możemy się potargować!
Okienko znów się otwarło. Niebieskooki wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Targować to się możesz na rynku, oberwańcu! Nasz pan nie przyjmuje pod dach włóczęgów!
– Zawołaj swego pana – szybko zasugerował Raul.
– Zaraz lecę – odparł ponuro tamten – już pędzę… Zjeżdżaj stąd!
Wędrowiec usiłował nie dopuścić do ponownego zatrzaśnięcia okienka, przez co omal nie przytrzasnęło mu palców.
Kuc niespokojnie przestępował z nogi na nogę za plecami właściciela.
– Kiepska sprawa – rzekł smutno do zwierzęcia.
Ulewa się nasiliła. Powoli zapadał zmierzch. Raul przywarł policzkiem do bramy, usiłując usłyszeć, czy niebieskooki grubianin odszedł gdzieś, czy też wciąż stoi za bramą. Krople deszczu jednak zagłuszały wszelkie inne dźwięki, w bramie natomiast nie było żadnej szczeliny. Otaczający gródek częstokół zbity został z wysokich, ociosanych na czubku pali.
Raul znowu zakołatał we wrota, tym razem bez nadziei na odzew.
Ku jego zdziwieniu usłyszał za bramą jakieś głosy, z których jeden wydał mu się znajomy. Okienko znowu otwarto i inne oczy, czarne i przenikliwe wbiły się w oblicze natręta.
– Psami poszczuję – przyobiecał cicho ochrypły bas.
W tym momencie kuc Raula stracił chyba cierpliwość, stuknął bowiem kopytami i zarżał żałośnie.
Czarne oczy przeniosły spojrzenie z Raula na koński łeb, oblepiony mokrą grzywą. Powieki przymrużyły się, jakby tamten oceniał wartość rumaka.
– To twój koń?
Raul skinął twierdząco głową.
– Gdzie go ukradłeś? – zainteresował się niewidoczny rozmówca.
– Nie… – zaczął wędrowiec, drżącym lekko głosem.
– Oddasz konia – przerwał mu ostro tamten – masz nocleg, pies z tobą tańcował!
Zaskoczony Marran pokręcił przecząco głową.
– Jak nie chcesz, to się wynoś – oznajmił głos, przymykając okienko.
Koń i jeździec spojrzeli na siebie.
– Proszę zaczekać – rzekł Marran ochryple. – Niech będzie, zgadzam się…
Szczęknęła żelazna zasuwa i wrota otwarły się gościnnie.
– Bardzo ładnie… Koń i tak kradziony, a w dodatku okulały, nie ma czego żałować…
Raul nie odpowiedział.
Niebieskooki okazał się piegowatym parobkiem, okrywającym głowę od deszczu kawałkiem rogoży. Czarne oczy miał właściciel obronnego dworu, krępy i tęgi, raczej nikczemnej postury. Na jego wezwanie zjawił się jeszcze jeden parobek, chłopak na oko piętnastoletni. Spojrzał ze zdziwieniem na Raula, przejął z jego rąk wodze i odprowadził konia w głąb podwórca, gdzie znajdowały się różnego rodzaju przybudówki. Gospodarstwo było najwidoczniej dość spore i całkiem nieźle prosperowało.
Gospodarz raz jeszcze zmierzył wzrokiem Raula i polecił piegusowi:
– Zaprowadź gościa, niech go nakarmią… O kucu ani słowa, bo skórę zedrę! – dodał groźnym tonem.
Podrostek wzdrygnął się, jego pan zaś dorzucił jeszcze, jak gdyby nigdy nic:
– I pilnuj, żeby czegoś nie zwinął.
– Nie jestem złodziejem – powiedział Marran.
Gospodarz chrząknął.
– No dobrze, idź…
Raul poszedł przez szeroki dziedziniec w ślad za niegościnnym chudym wyrostkiem, mamroczącym coś niechętnie pod nosem i stale poprawiającym na głowie skraj rogoży.
Dotarli wreszcie na miejsce. Przewodnik otworzył ciężkie drzwi, zza których wydobył się kłąb pary. Z widocznym niezadowoleniem uczynił gest zapraszający do wejścia. Raul przekroczył próg i znalazł się we wspaniałym, suchym i ciepłym miejscu.
W piecu buzował ogień, wokół niego zaś krzątała się niemłoda już, krzepka i tęga jejmość. Odwróciła się, słysząc skrzypienie zawiasów i spojrzała pytająco na piegusa.
– Przybłąkał się taki na noc – burknął tamten. – Pan kazał go nakarmić.
– Czemu nie – wesoło odparła tłuścioszka. – Niech da wypocząć nogom, bo wygląda na zdrożonego.
Wskazała Raulowi ławę pod ścianą. Parobczak wyszedł, warknąwszy jeszcze coś na odchodnym.
Raul wytarł buty o szmatę przy wejściu, przeszedł kuchnię i siadł we wskazanym miejscu. Kolana się ledwo zginały, łamało go w plecach, mdliło z głodu. A jednak był szczęśliwy, że może oprzeć się plecami o ciepłe bierwiona ściany i spokojnie grzać się przy ogniu.
– Skąd jesteś? – zapytała kucharka, przyglądając mu się z ciekawością.
Raul z trudem poruszył spierzchniętymi wargami.
– Z Murra.
Kucharka westchnęła.
– Z Murra?! To strasznie daleko!
Marran uśmiechnął się z trudem.
– Gotów jestem uciec na skraj świata… i pewnie to zrobię.
Kucharka odstawiła na bok kosz z owocami, które wcześniej obierała.
– Ścigają cię, czy co?