Выбрать главу

Wymamrotałem coś niecenzuralnego. Służąca od razu się zreflektowała.

– Ach, to służący jaśnie pana! Jeszcze nie posprzątałam w jego pokoiku!

Chwyciwszy wiadro, szmatę i szczotkę, pobiegła do służbówki. Lart odprowadził ją oceniającym spojrzeniem, chrząknął znacząco i ruszył w ślad za nią. Pozostałem pośrodku salonu z nogami w kałuży wody.

Mierana długo nie wracała. Odgłos szorowania mokrej podłogi szybko ucichł. Podszedłem do kotary, zakrywającej wejście do służbówki i podsłuchiwałem. Znajomy, cieniutki głosik powtarzał z przejęciem:

– Więc mówię mu, że boję się wielkich panów, a zwłaszcza czarowników!

– A służących? – zapytał żywo Lart.

– Nie… – szepnęła zmieszana.

Zrobiło się cicho. Potem dziewczęcy głosik kilkakrotnie zaszczebiotał „nie wolno”. Poczułem, jak skręcają mi się trzewia.

Usłyszałem, jak za kotarą upadło coś ciężkiego. Dziewczęcy głosik coś jeszcze kwilił, potem ucichł. Lart mruczał jakieś uspokajające słówka.

Głucho odezwał się zegar na wieży.

Czując, że cały oblewam się potem, odwróciłem się i odszedłem, byle dalej od tego niemiłego dla mnie mamrotania.

Nagle zatrzymał mnie dziwny, niepodobny do niczego, przerażający dźwięk. Niegłośny, lecz przenikliwy, jak syk rozdrażnionej żmii. Lart wrzasnął. Nie słyszałem jeszcze nigdy, by tak przeraźliwie krzyczał. Rzuciłem się z powrotem i odsunąłem kotarę.

Mała, głupiutka Mirena stała w kącie pokoiku z rozpuszczonymi, potarganymi włosami. Jej twarz zmieniła się nie do poznania, oczy uciekły w głąb czaszki. Usta miała półotwarte. Usta ani język nie poruszały się, a jednak z jej gardła wydobywał się obcy, niski głos.

– Ona obserwuje… Szuka go, Legiarze… Jej tchnienie jest pośród nas… Potrzebny jej Odźwierny…

Nabrałem powietrza do płuc, żeby krzyknąć z całej siły. Lart uprzedził ten zamiar, zasłaniając mi usta dłonią.

Z nieruchomych ust Mireny ciągle wypływały kolejne syczące i bulgoczące słowa.

– Nadchodzi… Czyha za progiem… Czeka… Niedługo już będzie czekać… Rdza, rdza! Pamiętaj, Legiarze! Ogniu, oświeć me oczy! Ciemna otchłań w miejsce słońca. Ostrze spływa kroplami krwi… Spójrz, ona…

Dziewczyna westchnęła spazmatycznie, drgnęła całym ciałem i upadła na podłogę. Rzuciliśmy się do niej.

Spała mocno i spokojnie jak dziecko.

– To był znak – szepnął pobladły Legiar. – Omen.

Część trzecia. Poszukiwania

Przeszła połowa lata i przyroda zaczęła powoli przygotowywać się do nadejścia nieubłaganej jesieni. Nie kulał już tak, jak wcześniej i mógł pokonywać większe odległości, nie upadając ze zmęczenia.

W ciągu dnia słońce patrzyło zdumione na dziwnego człowieka, który z godnym podziwu uporem szedł nieskończonymi, piaszczystymi i porosłymi trawą drogami. Szedł bez celu i bez nadziei, byle do przodu. Nocami gwiazdy spoglądały obojętnie, jak szukał przytuliska i najczęściej go nie znajdując, zasypiał pod gołym niebem. Czasem słońce lub gwiazdy zakrywały chmury, nadciągały ulewy i burze, człowiek jednak wciąż szedł bez nadziei i celu. Nie miał najwidoczniej żadnego powodu, by gdziekolwiek zatrzymać się chociaż na jakiś czas.

Gęste lasy przeszły w rzadkie zarośla, potem w bezkresne stepy przypominające stół przykryty włochatą narzutą. Później w oddali zamajaczyły zarysy gór, lecz droga stała się kręta, masyw pozostał więc z boku, aby wkrótce zniknąć.

Mieszkający w pobliżu lasów ludzie byli wychudli i nieufni; mieszkańcy stepów chętniej przyjmowali podróżnika na noc, godzili się by odpracował posiłek, dawali też czasem kawałek chleba na drogę. Pił wodę z rzadko rozsianych przydrożnych studzien. Czasem studnia okazywała się wyschnięta, a wówczas cierpiał bardziej od pragnienia niż wewnętrznej męki. Step go przytłaczał, zdawało mu się, że jest żywą, bacznie go obserwującą istotą. Było to odczucie tak silne, że zasypiał z kurtką naciągniętą na głowę.

Kiedy znowu pojawiła się rzadka roślinność, podróżnik odetchnął swobodniej, lecz wkrótce pojawiło się uczucie nieokreślonego niepokoju.

Pewnego razu rozpalił ognisko pod jedynym drzewem w szczerym polu.

Trzeszczały płonące gałęzie. Nie uzbierał ich zbyt wiele, a nie miał sił oderwać od pnia wiszącej mu nad głową wielkiej, złamanej przez nawałnicę suchej gałęzi. Skutki pobicia dawały o sobie znać nadal bardzo często.

Patrzył w ogień, wspominając komin w małym domku, gdzie za stołem siedzi nieładna kobieta, bujająca kołyską i wpatrująca się w plamy krwi na obrusie. Jego dłoń bezwiednie sięgnęła za pazuchę po zawiniątko. Brudna szmatka upadła na ziemię.

Złota jaszczurka wpatrywała się szmaragdowymi ślepkami w jego podbite oczy. Odblaski ognia tańczyły na zgrabnie wygiętym grzbiecie.

Przegrałem, powiedział sobie Raul Ilmarranien. Ostatecznie i bezpowrotnie. Nigdy do ciebie nie wrócę i nie zdołam się zemścić na tych, którzy skazali mnie na taki los.

Wiatr zaszumiał w koronie drzewa, poruszył wyciągniętymi ku niebu gałęziami. Coś obcego pojawiło się w duszy Raula, jakby owładnął nią gęsty, głęboki mrok. Było w tym coś diabolicznego. Marranowi wydało się, że ktoś woła go po imieniu. Rozejrzał się, lecz nie zobaczył nikogo. Diabelstwo zniknęło.

Ognisko dogasało. Nie miał ochoty go podtrzymywać. Siedział i patrzył bezmyślnie, jak drewno obraca się w popiół. Jaszczurka także patrzyła.

Na jakiś czas zrobiło się tak ciemno, że Raul przestał widzieć jej ślepia. Potem znów zajaśniała zimnym światłem, kiedy wzeszedł księżyc.

Wystarczy, pomyślał. Postępowałem głupio od samego początku. Marran mag już jest martwy. Należy doprowadzić rzecz do końca, żeby w świecie znów zapanowała harmonia.

Podniósł się z trudem, czując bolesne rwanie w obitym boku. To nic, pomyślał z ulgą, już niedługo.

Gdzieś hen, za górami, za lasami, w środku nocy zbudziła się niewiasta, owładnięta gwałtownym, nieokreślonym lękiem. Zerwała się z łóżka, rzuciła ku dziecku, które spokojnie spało w kołysce z piąsteczką pod brodą. Lęk nie ustępował, przeciwnie, nasilił się jeszcze, dławił gardło, pełzł od ciemnych okien i zapartych drzwi, czarnymi, duszącymi kłębami. Kobieta stała nad kołyską i wsłuchiwała się w równy oddech dzieciątka, bezdźwięcznie poruszając ustami i powtarzając w myślach wciąż jedno słowo.

Pasek Raula był krótki, lecz mocny. Zdjął go i spojrzał na drzewo w księżycowych promieniach. Najniższa gałąź była ułamana, lecz druga, rosnąca nieco wyżej, byłaby w zasięgu ręki przy niewielkim wysiłku.

Czuł się zmęczony, lecz kusząca myśl, że nie będzie już musiał więcej do niczego się zmuszać, pobudziła go do działania. Stanął na palcach i przerzucił koniec paska przez gałąź. Potem doszedł do wniosku, że nie wypada pozostawiać złotej jaszczurki na pastwę losu i zawrócił w stronę gasnącego ognia. Szukając po omacku, znalazł szmatkę i owinął nią figurkę. Należało jeszcze teraz wygrzebać jamkę wśród korzeni i ukryć tam skarb przed rabusiami.

Obszedł drzewo dookoła, szukając odpowiedniego miejsca. Nagle od pnia oddzielił się jakiś cień.

Zaskoczony Marran omal nie upuścił zawiniątka. Trzy kroki od niego stał potężny wilk.

– Jeszcze nie – rzekł do niego Raul, kiedy odzyskał głos. – Przyszedłeś za wcześnie. Wróć za chwilę.

Wilk przebierał wielkimi łapami. Raul zerknął na całkiem wygasłe głownie.

– No cóż – zwrócił się znów do zwierza – chcę dokonać ważnego dzieła bez świadków. Marnie będzie, jeśli natychmiast nie odejdziesz.

Odpowiedzią było żałosne skomlenie. Raul spojrzał w oczy zwierzęcia i dojrzał w nich niemą prośbę o opiekę.