– Posłuchaj… – zaczął.
Wilczur zrobił parę niepewnych kroków w jego stronę. Raul machnął ręką, zwierz odskoczył, skowycząc.
– Ach, ty… – syknął mężczyzna.
Odwrócił się i poszedł w stronę zwisającego z gałęzi paska. Pies postał chwilę, po czym ruszył za nim.
Mężczyzna zawiązał węzeł na gałęzi i pociągnął. Powinna go utrzymać. Obejrzał się. Pies znowu stał trzy kroki od niego. Marran zacisnął zęby i zaczął tworzyć pętlę. Zerknął znowu za siebie. Pies nadal czekał.
– Nie patrz na mnie – zażądał Raul.
Pies znowu przebierał łapami. Raul znów się na niego zamachnął. Zwierz odskoczył, lecz nie zamierzał uciekać.
Raul odepchnął ze złością pętlę od siebie, która rozkołysała się jak wahadło. Mężczyzna splunął i wrócił do wygasłego ogniska.
Pies podszedł prędko do niego i przycisnął się do jego nóg ciepłym, włochatym bokiem.
Pogodnym rankiem w pobliżu stepowej osady rozłożył się bazar.
Stosy błyszczących owoców zwieszały się kolorowymi girlandami pod pstrokatymi daszkami, tak iż wydawało się, że za chwilę wywrócą drewniane kramy. Przekupnie pokrzykiwali zachęcająco, zachwalając towary i próbując chwytać przechodniów za poły. Pod nogami plątały się liczne dzieci, gotowe ściągnąć źle pilnowane łakocie. Zwracały uwagę wielkie, zielone arbuzy i złocistożółte dynie. W centrum rozpoczęły się tańce w skocznym rytmie wygrywanym na dudach i wielkim bębnie. W innym miejscu wybuchła kłótnia, pełna skomplikowanych, soczystych przekleństw. Leniwie snuli się żebracy w malowniczych łachmanach.
Raul brnął przez tłum, mijając połcie świńskiego mięsa na hakach, pęta kiełbas, góry smalcu białego jak cukier i beczułki świeżego miodu. W ślad za nim kroczył ogromny wilczur, z łbem spuszczonym ponuro, kładąc po sobie strzępiaste uszy. Człowiek i zwierzę byli straszliwie głodni.
Niewysoki chłopina przenosił, ciężko sapiąc, worki z mąką z wozu na stragan.
– Może pomóc – zwrócił się do niego Raul, z trudem poruszając spękanymi wargami.
Tamten zerknął nań, odchrząknął i skinął głową przyzwalająco.
Worki ciążyły ku ziemi, przygniatały plecy i wymykały się ze zdrętwiałych rąk. Raul przypomniał sobie ciężko pracujących młynarczyków u Hanta.
W końcu wóz opustoszał. Przygarbiony Raul stał przed chłopkiem. Tamten raz jeszcze chrząknął i wydobył z płóciennej torby kawałki chleba i sera.
– Masz…
Marran przyjął jedzenie.
Nieopodal, pod drugim pustym wozem siedziały na słomie i pogryzały obwarzanki dwie urodziwe, odświętnie odziane młódki. Raul zbliżył się do nich nieśmiało i poprosił o pozwolenie, by mógł usiąść i zjeść razem z nimi. Litościwie skinęły główkami.
Słoma była świeża, złotawa, pachnąca. Suchy chleb rozpływał się w ustach, a ser okazał się wspaniałym smakołykiem.
Pies zbliżył się i spojrzał na nowego pana smutnymi, rozumnymi oczami. Raul westchnął i dał mu kawałek.
– Nietutejszy? – spytała jedna z dziewcząt, smukła i opalona.
Marran kiwnął głową, żując chleb z namaszczeniem.
Obok przechodziły dziesiątki nóg, jedne w ubłoconych butach, inne w dziurawych trzewikach, były też bose, spalone słońcem. Dno wozu nad głową, mimo licznych szczelin, dobrze chroniło przed upalnym, sierpniowym słońcem. Pies dojadł do ostatniego okruszka swój kawałek i ułożył się przy kole.
– To twój pies? – zapytała druga z dziewcząt. Także była rumiana, lecz bardziej piegowata.
Raul pokręcił głową.
– Przybłąkał się.
Pierwsza młódka zjadła do końca swój obwarzanek i wydobyła nie wiedzieć skąd garść smażonych orzeszków. Chrupiąc je, spytała niewyraźnie:
– I co nowego?
– Gdzie? – nie zrozumiał Raul.
– W wielkim świecie… Jesteś przecież cudzoziemcem?
– Tak – potwierdził po namyśle.
– I co ostatnio widziałeś?
Raul długo jak na siebie zastanawiał się nad odpowiedzią, usiłując zebrać myśli. Wreszcie, trąc nasadę nosa, wyjąkał:
– Wszędzie żyją ludzie… Wszędzie to samo.
Dziewczęta przestały się nim zajmować.
Raul siedział nieruchomo, z wielkim trudem usiłując sobie przypomnieć chociaż jedną ze swych barwnych opowieści, którymi niegdyś czarował słuchaczy. Po drewnianym obwodzie koła pełzła powoli zielona poczwarka.
Ktoś wrzucił pustą beczkę na wóz stojący nad nimi. Posypały się kurz i źdźbła słomy, dziewczyny zaklęły jednym głosem, na co odpowiedział im głęboki, dobroduszny bas. Marran zrozumiał, że czas uciekać.
– Posłuchaj, cudzoziemcze – zaczepiła go znowu brunetka. – A wiesz coś może na temat odmieńca?
Raul zdziwił się.
– Odmieńca?
Czarniawa klasnęła w dłonie.
– Patrzcie państwo, wszyscy wokół o tym gadają, a ten oczy wytrzeszcza!
– No, taki odmieniec wilkołak – z wyższością wyjaśniła druga, rudawa. – Nie wiadomo: człek to, czy wilk. Ludzi pożera, dziesięciu już zagryzł.
W tym momencie właściciel głębokiego basu wrzucił na wóz kolejną beczkę, cięższą od poprzedniej.
Czarniawa wyszła spod wozu, klnąc pod nosem. Raul skłonił się piegowatej i także wyszedł. Warujący za kołem pies poderwał się i zamerdał ogonem.
– Ale się przyczepiłeś – rzekł do niego Marran.
Bazar żył dalej swoim hałaśliwym, barwnym życiem. W zagrodach głośno beczały owce, chłopskie konie zanurzały pyski w workach z obrokiem, ryby błyskały śliskimi łuskami. Raul rozglądał się za kolejną pracą. Pies nie odstępował go ani na krok, dopóki tłum nie zaniósł ich w stronę kramów rzeźnickich.
Wtedy zdarzyło się coś niezbyt miłego. Spomiędzy straganów wypadła sfora wielkich, dobrze wykarmionych psów. Towarzysz Raula szczeknął jękliwie i przysiadł z wrażenia na ogonie, jakby ktoś podciął mu łapy. Sfora zaniosła się na to wściekłym, ogłuszającym ujadaniem i rzuciła się do ataku na obcego. Zaczęła się dzika pogoń.
Raul stał jak wryty, bezradnie spoglądając na to wszystko. Ujadanie prędko się oddaliło, potem znowu z lekka się przybliżyło, wreszcie utonęło w bazarowym rozgwarze.
Marran poczuł się okropnie samotny. Słuchał głuchych uderzeń rzeźnickich toporów.
– Nie stój w przejściu, gapo!
Ktoś go odepchnął na bok. Uderzył o czyjeś plecy, starając się utrzymać na nogach. Tamten potknął się, ale nie przewrócił. Raul uchwycił się żerdzi najbliższego straganu.
– Przepraszam – mruknął.
Człowiek, którego potrącił, był wychudły, a z odzieży bardziej przypominał mieszczanina niż wieśniaka. Twarz, skryta częściowo w cieniu straganiarskiego daszka, była pociągła i śniada. Błyszczały w niej ironicznie wąskie, zielonkawe oczy.
– Nic nie szkodzi – odparł cicho nieznajomy – każdemu się zdarza.
Zmieszany Marran spuścił oczy.
W tej chwili pojawił się sprzedawca, wołając:
– Hej, nie zasłaniajcie towaru!
Nieznajomy uśmiechnął się wyrozumiale i odszedł na bok. Raul poszedł za nim, sam nie wiedząc czemu.
– Nietutejszy? – zapytał tamten.
– Właściwie… cudzoziemiec – oświadczył Marran.
Nieznajomy pokiwał głową.
– Pan także nie jest stąd – zauważył Raul po chwili milczenia.
– Jestem kupcem – ochoczo oznajmił rozmówca – podróżuję, pytam o ceny…
Spacerowali wolnym krokiem między kramami. Słońce stało w zenicie, a handlujących na bazarze ogarniała gorączka.
– Przesyt – stwierdził kupiec. – Brakuje jednak prawdziwej egzotyki, miłej sercu każdego arystokraty. Jak pan sądzi?
Raul wzruszył ramionami.
– Swen – przedstawił się handlowiec i podał rozmówcy wąską dłoń.