Выбрать главу

Marran uścisnął ją machinalnie i dopiero po chwili uświadomił sobie, że także wypadałoby się przedstawić.

– Raul.

– Jestem człowiekiem Północy, Raulu – cedził powoli Swen. – Ten step jest bogaty, lecz monotonny Nie ma pan ochoty przysiąść?

Przysiedli na jakichś workach w cieniu niewielkiej szopy, służącej za składzik. Wcześniej skryły się w tym samym cieniu dwie młodziutkie dziewuszki z kobiałkami, w kolorowych chustkach na głowach.

– Coś mi się zdaje, że pan także jest z Północy – zasugerował tamten, z ulgą wyciągając zmęczone nogi. – Dlatego się rozumiemy. Tęsknię do gęstych lasów, sękatych korzeni, zarośniętych wąwozów, leszczynowych zagajników, jezior wśród drzew… Tutaj jest sucho i pusto. Step ciągnie się równo jak po stole, wiatry wieją ze wszystkich stron…

– I nie ma się gdzie ukryć – zauważył Raul.

– Otóż to! – gorliwie przytaknął rozmówca. – Dokładnie tak!

Siedzące w pobliżu dziewczęta rozmawiały z ożywieniem. Do uszu Raula dotarło słowo „odmieniec”. Zaczął się przysłuchiwać.

– Dziesięciu ludzi już zagryzł.

– Nie wyjdę sama na pole, choćby mnie psami szczuli!

– Ja tak samo…

Swen zauważył, że Raul podsłuchuje rozmowę dziewczynek i uśmiechnął się.

– O czym one mówią?

– O odmieńcu – wyjaśnił Marran. – Zdaje się, że wszyscy się go tutaj boją.

Tamten wzruszył ramionami, wyrażając dezaprobatę i lekceważenie dla sprawy.

– Też mają się czego bać… Prażą się w bezlitosnym słońcu, wdychają kurz, mają jedno drzewko i jedną studnię na całą wioskę, często wyschniętą… A im w głowie odmieniec!

Wydobył zza pazuchy manierkę. Raul instynktownie przełknął ślinę.

– Napij się – zaproponował życzliwie.

Marran chciał odmówić przez grzeczność, lecz Swen wcisnął manierkę do uniesionej w przeczącym geście dłoni. Raul prędko przywarł ustami do otworu szyjki. Rozkoszny smak świeżej, zimnej wody na pewien czas osłabił jego wolę i zamącił w głowie. Szczęśliwy, że może ugasić pragnienie, wypił niemal wszystko do dna.

– Do licha – mruknął, oddając manierkę – chyba niewiele w niej zostało.

Swen nie okazał złości ani rozczarowania.

– Nie szkodzi… Dla mnie wystarczy.

Także przyłożył do ust manierkę.

Przeraźliwy kobiecy krzyk, dobiegający z drugiej strony szopy, sprawił, że się niemal zakrztusił. Dziewczynki podskoczyły, jak oparzone. Na chwilę przycichł hałas bazaru, aby po chwili wybuchnąć trwogą i niedowierzaniem.

– Tfu, do czorta! – powiedział ktoś zza pobliskiego wozu. – Kto tam tak wrzeszczy?

Pisk zamienił się w pełne lęku pokrzykiwania:

– W szopie, w szopie! Chciał na mnie się rzucić!

Ludzie wyciągali szyje, żeby coś zobaczyć, niektórzy porzucali towar i zaintrygowani biegli na miejsce zdarzenia, mamrocząc po drodze:

– Tam do licha! Co za zaraza!

Swen wreszcie się wykaszlał.

– Pewnie ktoś jej ukradł sakiewkę – mruknął z niechęcią.

Z drugiej strony słychać było pytania tłumu.

– Co takiego? Kto?!

– Odmieniec!!! – zawyła kobieta, odzyskując siły.

Swen podskoczył, wydając nieartykułowany, zdławiony dźwięk. Dłoń, ściskająca manierkę, zadrżała. Raulowi przemknęło przez głowę, że kupiec jest tchórzliwy.

Siedzące obok dziewczynki zniknęły jak kamfora. Spod stojącego w pobliżu wozu wyskoczył rozczochrany chłopak, wpadając na cisnących się ciekawskich. Wokół szopy rozpętał się chaos, jedni się pchali jak najbliżej, inni uciekali. Raul i jego towarzysz znaleźli się niespodziewanie w oku cyklonu.

– Powariowali – stwierdził Swen z przekonaniem. – Pójdziemy zobaczyć, Raulu?

Owa propozycja nie świadczyła jednak o tchórzliwości. Poprzez krzyki niewiasty przebijały się teraz inne głosy.

– Kto go widział?

– W szopie…

– Nareszcie wpadł!

– Odejdźcie! Odsuńcie się wszyscy!

Potem ludzki gwar zagłuszyło ujadanie licznych psów, zapewne tych samych, które Marran spotkał przy kramach rzeźników.

– Chodź, Raulu! – Swen zdawał się przejęty i rozbawiony zarazem. – Chodźmy zobaczyć, jak tubylcy postępują z odmieńcami!

Marran nie odpowiedział, tylko przywarł do ściany szopy, zaglądając w dość sporą dziurę po sęku.

Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do panującego w środku półmroku, dostrzegł w kącie za stosem beczek i drewnianych skrzynek jakiś potężny, szarawy kształt. W wąskiej strudze światła zobaczył dokładnie tylko przednią łapę i naderwane ucho.

– Boże… – jęknął, odskakując od ściany. – To mój pies!

Tłum wokół szopy gęstniał. Ktoś po drugiej stronie głośno doradzał:

– Podpalić i spokój…

– Głupi! Chcesz to spalić?! Mam tam pełno towaru!

– Zapomnisz o towarze, kiedy ten potwór skoczy ci do gardła!

– Znieście tu słomę, ludzie!

– Przydałby się osinowy kołek…

– A kto tam wejdzie? Zbierajcie słomę!

– Sąsiednie szopy się zajmą! Spłonie wszystko do cna!

– Odsuńcie wozy! Zabierzcie dzieci!

Swen i Raul obeszli szopę dookoła i wmieszali się między debatujących. Kobieta, która krzyczała, opowiadała ciekawskim:

– Wilkołak, prawdziwy wilkołak! Sierść na nim zjeżona… Spojrzał jak człowiek, że prawie zemdlałam… Wtedy on – do szopy!

– Nie zmyślasz? – zapytał ktoś wątpiąco. – Może ci się coś zwidziało?

– Jak to, zwidziało! – żachnęła się niewiasta. – Widziałam jego pysk, całkiem jeszcze ludzki… Zmienił się w wilka i kły miał wielkie, do samej ziemi!

Ktoś wziął ją w obronę:

– Z takimi kłami to na pewno on!

Niedowiarek nie poddawał się.

– Trzeba tam zajrzeć i sprawdzić…

– Tylko spróbuj! Widzisz, że drzwi zawalili i słusznie zrobili. Jeszcze zmieni się znowu w człowieka i ucieknie.

Gapie pojękiwali strachliwie. W tym momencie przed zawalonym workami wejściem stanął potężnie zbudowany mężczyzna w płóciennym fartuchu.

– Rozłóżcie wokół słomę… Postawimy straże, żeby nam nie uciekł. To sprawa ważniejsza niż twój towar! – zwrócił się do podstarzałego właściciela magazynu, który załamywał ręce i niemal płakał.

– Wszystko spłonie wokół, ludzie, zrozumcie! Wszystko zniszczycie!

Swen pociągnął Raula za rękaw.

– Zdecydowany narodek… Jak myślisz, spalą go?

– Kogo? – zapytał głucho Marran.

Swen zamrugał powiekami.

– Odmieńca. A kogóż by?

Układano już słomę pod ścianami. „Wilkołak! Wilkołak!” – trajkotała niewiasta, która wszczęła popłoch. Lamentował właściciel szopy. Gapie szemrali.

Raul odwrócił się i zaczął przepychać przez tłum. Miał ochotę uciec stąd jak najdalej, dokąd oczy poniosą, byle tylko nie być naocznym świadkiem kolejnej publicznej kaźni.

Gwar za jego plecami nie ustawał. Ktoś odważył się zajrzeć do dziury w ścianie i odskoczył z krzykiem: „Wilk!”. Raul przyspieszył kroku.

Ze środka szopy rozległ się mrożący krew w żyłach skowyt. Tłum cofnął się. Ktoś zawołał radośnie:

– W ogniu dopiero zawyjesz!

Raul zatrzymał się. Nie, rozważał w myślach, lepiej się nie wtrącać. Dość już miałem kłopotów.

Wycie stało się jeszcze głośniejsze, rozpaczliwe, jakby przedśmiertne. Tłum zarechotał. Marran miotał się w rozterce, depcząc innym po nogach. W żadnym wypadku się nie wtrącać. Niech robią, co chcą.

Stosy złotej słomy nadały szopie odświętny wygląd. Ludzie przynosili kolejne naręcza. Wycie ustało.

Raul zrobił ostatni wysiłek i przecisnął się przez ciżbę. Znalazł się oko w oko z człowiekiem w płóciennym fartuchu. Tamten spojrzał nań ze zdziwieniem. Marran zwrócił się w stronę gawiedzi.