Mężczyźni, kobiety, wyrostki, wszyscy nastroszeni, wystraszeni, rozdrażnieni… Nic ich nie wzruszy. Nikomu nie uwierzą. Pobiją go, a magazyn i tak podpalą. Na Boga i po co mi to wszystko? Dawno mnie nie bili?…
– Wstrzymajcie się, głupcy – rzekł w końcu gromko i wyniośle. – Spalcie, jeśli chcecie, swój towar, swoje wozy i kramy. Myślicie, że odmieniec was opuści? Przyjdzie do was w nocy i rano znajdą was wszystkich zimnych, z ognistymi piętnami na ciele!
– Co ty bredzisz? – warknął wściekle ten w fartuchu.
– Bredzę? – zwrócił się do niego Raul. – Masz jakieś pojęcie o odmieńcach? Wiesz do czego jest zdolny, kiedy nie zdołasz zabić go jak należy?! Słyszałeś w życiu jakieś zaklęcie?
Marran przemawiał stanowczo, groźnie i z naciskiem. Wzburzony tłum wokół zaszemrał:
– Mówi o zaklęciu.
– Zaklęcie na odmieńca.
– Chyba racja…
– Podpalaj, nie słuchaj go!
Właściciel magazynu podskoczył do Raula i chwycił go za rękaw.
– To samo im mówiłem, że nie trzeba podpalać… To samo mówiłem!
– Twój towar ocaleje – odparł nonszalancko Marran. – A was, głupcy, uratuję od strasznej zemsty potwora!
– Precz stąd, samozwańcu – warknął znowu człowiek w fartuchu, ale jakoś bez przekonania.
Raul wyciągnął ręce, chcąc zwrócić na siebie powszechną uwagę.
– Zaraz, tutaj, na waszych oczach, przegonię odmieńca tam, skąd przyszedł. Do otchłani! Zjawił się pod postacią psa. Sami zobaczycie!
– Brawo! – rozległo się w tłumie.
Obok Raula stanął wzruszony Swen.
– Słuchajcie go, ludzie! On wszystko może! Raz już przegnał odmieńca, wskrzeszał z martwych, rozmawiał z wiatrem i trawą! Słuchajcie czarodzieja!
Serce Raula drgnęło boleśnie, lecz nie dał tego po sobie poznać. Znów podniósł ręce.
– Cisza! Zamilczcie choć na chwilę!
Kiedy zrobiło się wystarczająco cicho, Marran odwrócił się w stronę szopy. Wydało mu się, że kiedyś robił już coś takiego. „Słuchajcie czarodzieja”… Poczuł lęk przed fałszywym krokiem. Zacisnął usta, próbując przegnać z pamięci twarz Barta, dworskiego parobka. Książę… Rozbójnicy… Dlaczego musi to wszystko robić, zamiast stać milcząco z boku jak większość? Znowu wdał się w głupią i w dodatku śmiertelnie niebezpieczną grę.
Za plecami miał kłębiący się tłum. Za późno było się cofać.
– Odejdź! – zawołał donośnie.
Zapadła kompletna cisza. Raul nabrał powietrza w płuca.
– Wyganiam ciebie… W bagno i mgłę, w otchłań bezdenną, w głęboką ciemność… Nie ruszysz człowieczego ciała ni kości, ni krwi, ni mięsa, serca, żył ani wątroby… Zaklinam cię, wyganiam, strącam w otchłań!
Głos mu się załamał. W tym momencie chóralnie zawyły wokół, siedzące dotąd cicho, psy i rzuciły się do ucieczki. Wśród gawiedzi wszczęła się panika, niektórzy próbowali uciekać, popychając innych. Co się dzieje?, myślał gorączkowo Raul. Nagle usłyszał Swena:
– Otwórzcie drzwi. Odwalcie worki, szybko!
Skoro nie było chętnych, sam się do tego zabrał.
Marran spoglądał beznamiętnie, jak tamten odciąga kolejne worki. W końcu odepchnął nogą ostatni leżący mu na drodze, otworzył niskie, skrzypiące drzwiczki i zniknął w ciemnościach.
Z kąta patrzyły na niego smętnie umęczone ślepia.
– Chodź tutaj – zachrypiał Raul.
Namacał w ciemności naderwane ucho, wilgotny nos, trzęsący się kark…
– Bieg – zaszeptał. – Uciekaj! Zaraz!
Pogłaskał psa po głowie, potem chwycił za kark i pociągnął do wyjścia, w stronę strugi światła padającej przez niedomknięte drzwi.
Tłum westchnął z podziwem.
– Zjawił się pod postacią psa – oznajmił Marran jak tylko zdołał najgłośniej i rozprostował palce.
Zwierzak przysiadł na chwilę, zaszczekał głośno, potem skoczył do przodu, prosto na uskakujących ludzi. Kobiety zapiszczały, gdzieś tam skowyczały psy rzeźnickie, a wielki, szary zwierz parł do przodu, ratując swe życie. Prędko zniknął wszystkim z oczu, poganiany wszechobecnym strachem i ujadaniem wrogów. Swen zbliżył się do Raula z promiennym uśmiechem, pokiwał głową i bez słowa uścisnął mu dłoń.
– Dziękuję, już się najadłem – mamrotał Raul, odsuwając półmisek z kotletami cielęcymi. – Naprawdę wystarczy…
Był już mocno ociężały od nadmiaru wspaniałego, pysznego jadła. Ugaszczał go właściciel magazynu w towarzystwie kilku czcicieli, jakich Marran zyskał w rezultacie incydentu z wilkołakiem. Obok niego siedział za stołem Swen. Mało jadł, za to gadał bez końca.
– Niesamowite! Zdumiewające! Uwolnić ludzi od morderczego odmieńca w ciągu dziesięciu minut! Moi drodzy, ten człowiek uratował nie tylko wasz towar, ale też wasze życie. Jak lekko mu to poszło, a jaki był przy tym dzielny! Wspaniale, mój drogi Raulu. Gospodarzu, podajcie jeszcze kawałek pieczeni.
Marran kręcił odmownie głową, Żłopał wielkimi łykami wino i uśmiechał się z wdzięcznością do Swena. Tamten co pewien czas szeptał, pochylając się mu nad uchem:
– Brawo, Raulu! Kiedy się połapałeś, że to zwykły pies?
Albo:
– Po naderwanym uchu? Istna komedia!
Raul niezmiennie wzruszał ramionami i odpowiadał nonszalancko:
– Nie rozśmieszaj mnie, Swenie… Od kiedy to odmieńcy hasają w biały dzień?
Tamten chichotał bezdźwięcznie, roniąc łzy rozbawienia.
Nadchodził wieczór po dusznym, upalnym dniu. Bazar cichł. Miejscowi kramarze ładowali towar na wozy i jechali do osady na nocleg. Goście z daleka rozpalali ogniska, gotowi nocować pod wozami. Na drzwiach nawiedzonej szopy zawisła ogromna kłódka. Właściciel długo i wylewnie dziękował Raulowi i ściskał mu rękę. Na ciemniejącym niebie zabłysły pierwsze gwiazdki.
– Dokąd teraz? – zapytał Swen, kiedy szli razem pustoszejącą powoli drogą. – Gdzie zanocujesz?
– Nigdzie – odpowiedział Raul w zadumie. – Pójdę dalej. Nocą nie ma upału.
– Nie traci się sił – stwierdził ze zrozumieniem tamten. – Ciągnie cię do przodu, nieważne dokąd, byle dalej, byle tylko iść, zdzierając podeszwy… Czy tak?
– Tak – odparł zdumiony Raul.
– Tak samo, jak mnie – oświadczył Swen.
Szli milcząc jakiś czas, minęli usypiającą osadę i wydostali się na szeroki, biegnący w dal gościniec. Ze stepu dobiegał chór cykad.
– Jesteśmy do siebie podobni – przerwał milczenie Swen. – Jesteśmy wyjątkowi, różnimy się od zwykłych zjadaczy chleba… Chyba zauważyłeś, że nie jestem taki, jak inni. Bo ja od razu to zauważyłem, jeśli chodzi o ciebie. Obaj robimy rzeczy niezrozumiałe na pierwszy rzut oka. Dlaczego uratowałeś tego psa?
Raul wzruszył ramionami.
– Nie lubię egzekucji… ani oprawców.
Znowu milczeli chwilę. Nocny wiatr przynosił zapach stepowych traw. Nad głowami wędrowców rozbłysła mglistą łuną Droga Mleczna.
– A dlaczego mi pomogłeś? – odparował Raul.
Swen zaśmiał się.
– Niewytłumaczalny impuls! Może z ciekawości. Nikogo jeszcze nie ratowałem.
Nad horyzontem wschodził rozżarzony do czerwoności księżyc. Swen zdawał się bardzo przejęty, śmiał się pod nosem, poklepywał przyjaźnie towarzysza po ramieniu albo nucił coś bez słów i wyraźnej melodii. Zielone oczy błyszczały gorączkowo.
Księżyc wznosił się coraz wyżej, żółknąc powoli. Nieregularne plamy na jego powierzchni nadawały mu wygląd obojętnie zastygłego oblicza. Swen lekko podrygiwał, idąc niemal tanecznym krokiem.
– Ach, drogi Raulu! Cóż może być lepszego, niż iść tak nocą pustym stepem, patrzeć na księżyc i rozmawiać z przyjacielem? Jesteś znakomitym towarzyszem podróży, ponieważ potrafisz słuchać… Nieczęsto się spotyka takiego arystokratę ducha, jak ty. Nadszedł jednak czas rozstania. Żegnaj na zawsze, Raulu.