Выбрать главу

Zatrzymał się pośrodku drogi. Marran rozejrzał się ze zdumieniem. Wokół nie było żadnego ogniska ani schronienia. Swen przyglądał się mu z uśmiechem.

– Miło było cię poznać, przyjacielu.

Otworzył usta, jakby chciał ziewnąć. Raul ujrzał błyskawicznie wydłużające się, nieczłowiecze, ostre jak u drapieżnika kły.

Marran jęknął i zamarł, stojąc nieruchomo, niezdolny ruszyć się ani głośno krzyknąć. Swen nadal się uśmiechał, jego zielone oczy błyszczały, kły zaś odbijały księżycową poświatę, jakby były z kości słoniowej. Kupiec nagle oderwał się od ziemi, padając do tyłu, zrobił salto w powietrzu i opadł na cztery łapy – straszne, ogromne narzędzia do zabijania.

Stali naprzeciw siebie: człowiek sparaliżowany strachem i przerażający odmieniec z żądzą mordu w oczach.

Cykady spokojnie szemrały.

Po minucie, która wydawała się Raulowi wiecznością, wilkołak rozciągnął powoli wąskie, brązowe wargi, spod który sterczały kły, uderzył się po boku potężnym ogonem i powoli się odwróciwszy, skoczył w ciemność.

Raul stał nadal bez ruchu.

Niefortunna przygoda z Mireną przyspieszyła nasz odjazd z miasteczka Karat. Znowu wdychaliśmy kurz przemierzanej drogi i znowu nocowaliśmy w kolejnych gospodach.

Moje położenie stawało się coraz bardziej niezręczne i niewygodne. Każdą rozmowę musiałem prowadzić pod okiem Larta, który srogo mi zakazał samodzielnych przechadzek i spotkań. Legiar zrobił się nerwowy, a swoje rozdrażnienie wyżywał na mnie. Pewnego razu, gdy wpadł w ciemnym korytarzu gospody na wielki i ciężki wieszak, w przypływie złości wyrzucił go za okno. Potem dwóch rosłych chłopów dźwigało go z powrotem i ledwie dało radę.

Zatrzymywaliśmy się na dzień, dwa w większych miejscowościach, a wówczas mój pan zamykał mnie w lichej karczemnej izbie. Dosłownie zamykał, nie dając możliwości wyjść ani wpuścić kolejnej Mireny ze złowieszczą przepowiednią na ustach. Tak jakbym to ja odpowiadał za szaleństwo Orwina i za wszystkie idiotyczne historie na temat mitycznej Trzeciej Siły. Tak czy inaczej, ta podróż stawała się coraz bardziej dla mnie dręcząca.

W końcu dotarliśmy do miasta Walet, o połowę większego niż Karat i w równym stopniu dla mnie odpychającego. Gapie wytrzeszczali oczy na naszą karetę, a słudzy w karczmie trącali się w bok i szeptali między sobą: „Czarownik! Mag!”. Ów fałszywy splendor przestał mnie cieszyć, tylko mnie męczył.

Pierwszego wieczoru zdarzyło się coś bardzo nieprzyjemnego. W ogniu płonącym na kominku objawił się sam Baltazar Est.

Oczywiście nie we własnej osobie, gdyż ujrzeliśmy tylko jego rozpaloną złością twarz, jakby odbitą w niewidocznym zwierciadle. Wrzasnąłem na ten widok i odskoczyłem od kominka ze szczypcami w dłoni. Lart wywrócił fotel, na którym siedział.

– Jak mam to rozumieć, Legiarze? – zaczął bez ceregieli. – Powinieneś przyjąć na siebie odpowiedzialność za uwolnienie Marrana…

Lart wyrwał mi bez słowa ciężkie szczypce i poruszył nimi płonące polana. Zjawa Esta zakołysała się i rozwiała z cichym sykiem.

Mag udawał, że nic się właściwie nie stało, ale nie dał mi zasnąć, chodząc całą noc po pokoju.

Wszystko szło dalej, jak poprzednio.

Wciąż zamknięty, zacząłem przywykać do samotności i układać pasjanse. To zajęcie było od dawna mą ulubioną rozrywką. Długo używane karty były mocno wystrzępione, do tego stopnia, że czasem trudno było odróżnić damę od króla. Układałem je na rozmaite sposoby i zastanawiałem się, za co mnie to wszystko spotkało, a także, czego chce mój pan. Myślałem o ucieczce, gdy usłyszałem chrobot klucza przekręcanego w zamku i w drzwiach stanął Lart. Od dawna nie widziałem go tak ożywionego.

– Nareszcie coś konkretnego! – zawołał niemal wesoło. – Zbieraj się, panie czarowniku, mamy przed sobą ważną wizytę!

Jednym ruchem zmiótł moje karty ze stołu, nie bacząc, że pasjans właśnie zaczął mi wychodzić, co zdarzało się nader rzadko!

Przeczuwając kolejną aferę, oczyściłem mój czarny, szamerowany srebrem kaftan. Nić tu i ówdzie zaczęła się już strzępić. Wyczyściłem także buty i szpadę w ozdobnej pochwie. Przebierałem się z niechęcią, podczas gdy Lart przechadzał się po izbie, strzelał palcami i mówił bez przerwy:

– Jest kupcową i właścicielką paru manufaktur, miejscowa starszyzna wielce ją poważa i uprasza o datki, sam burmistrz jest u niej zadłużony, a połowa towarów na rynku należy do niej. Ale co najciekawsze owa dama słynie z tego, że jest czarownicą. Warzy zioła, ma czarnego kota i magiczną księgę…

Usiadł na stole, trącając świecznik chudym zadkiem. Wciągałem buty, spozierając na niego spode łba.

– Księgę! – powtórzył pożądliwie. – Można sądzić po pewnych oznakach, wyobraź sobie, że to jeden z wczesnych odpisów Testamentu Pierwszego Wieszczbiarza!

Wielkie nieba, znowu!

– Mówił pan, że chyba w ogóle go nie było – przypomniałem.

Poderwał się gwałtownie.

– Należy to wyjaśnić… Po pierwsze, autentyczność dzieła – wyliczał, zaginając kolejno, długie palce – po drugie odczytać fragment o pojawieniu się Trzeciej Siły, a to jest najważniejsze… Twoim zadaniem jest oczarować staruszkę swymi magicznymi zdolnościami i wyłudzić od niej księgę chociaż na pół godziny. Bardzo jej strzeże i nie sprzeda za żadne pieniądze. Pokaże ci ją jednak, jako koledze magowi. Będę udawał kogoś w rodzaju twojego ucznia, dopuszczonego do najważniejszych tajemnic. Czy to jasne?

Śmiał się, zacierając dłonie, ja zaś wieszałem szpadę u paska, krzywiąc się, kiedy nie patrzył.

Kupcowa okazała się wcale nie taka stara. Wydawała się także całkiem niegłupia. Na jej wypielęgnowanej, białej twarzy malowało się pragnienie nieograniczonej władzy Sala, w której dostąpiliśmy zaszczytu audiencji, ustrojona była w stylu czarnoksięskiej pracowni: na ścianach wisiały pęki suszonych ziół, spod sufitu zwieszało się truchło ogromnej żaby, w ptasich klatkach syczały żmije, a kłęby dymu buchające z komina świadczyły, że były tam sporządzane jakieś wywary.

Pani domu zasiadała w rzeźbionym krześle z wysokim oparciem, odziana w coś na kształt jedwabnej opończy. Pochyliłem się nad jej mocną, wyperfumowaną dłonią, otrzymując w zamian życzliwe skinienie okrytej kapturem głowy. Wskazała mi kryty aksamitem taboret i rozpoczęła się grzeczna konwersacja.

Musiałem wysłuchać długiego wykładu o właściwościach eteru, metamorfozach ziół, tworzeniu czegoś z niczego, proroczych snach, znaczeniu liczby piętnaście i pół oraz o technologii wypychania jeży. Co pewien czas pytała mnie o zdanie na dany temat. Wówczas stojący za mną Lart trącał mnie w plecy, ja zaś podskakiwałem na taborecie i wypowiadałem wyuczoną kwestię.

– Pani wiedza, milady, godna jest najwyższego uznania dla swojej głębi i szerokich horyzontów, trudno osiągalnych nawet dla najwybitniejszych mistrzów sztuki magicznej.

Kupcowa uśmiechała się z zadowoleniem i kontynuowała swój wykład z jeszcze większym zapałem.

Niespodziewanie ktoś zastukał do drzwi i pojawił się w nich szczupły, podstarzały osobnik. Domyśliłem się, że był do tego uprawniony, gdyż pochylił się i zaszeptał do ucha gospodyni, sprawiając, że zbladła ze złości.

– Bałwan! – wrzasnęła jak przekupka. – Tak trudno pojąć, że po pięćdziesiąt?! A jeśli te osły chcą zniżki, niech idą do diabła!

Rządca dalej coś szeptał, na co magiczka nadęła się jak ropucha i podsunęła mu pod nos piąstkę zwiniętą w figę.

– Tyle im damy!

Tamten oddalił się w ukłonach, a kupcowa czarodziejka uśmiechnęła się do mnie przepraszająco i rzekła: