– Tutaj… Proszę zobaczyć!
Wskazana przez nią stronica na szczęście nie zapisana została runami lecz zwyczajnymi, starannie wykaligrafowanymi literami. Wodząc po nich palcem, kupcowa zaczęła sylabizować powoli:
– I wtedy nadejdzie, a wówczas nastaną czasy… Nie można odczytać, jakie… Wejdzie przez wrota otwarte… Nie wiedzieć kto… I Odwiert… Ach, nie, Odźwierny!
Ucieszyła się, odcyfrowawszy trudne słowo.
– I Odźwierny je odemknie… Woda zgęstnieje jak krew… Coś tam spłynie kroplami… Pogasną ognie… Coś tam pęknie w niebiosach. Ona zawładnie Ziemią, a Odźwierny będzie jej sługą i namiestnikiem.
Lart słuchał pilnie, pochylony do przodu. Oblizałem spierzchnięte wargi. Kupcowa upajała się czytaniem.
– Mieszkańcy… Podróżny wędruje zieloną równią… Nie…równiną! Lecz magowie… do licha, znowu zamazane… chyba zakrzykną jednym głosem. Ich los będzie straszniejszy niż… nie da się odczytać. Zakipi nad głowami… znowu nie można odczytać. I powstanie z czeluści…
– Ogniu, oświeć me oczy – powiedziałem nieoczekiwanie dla siebie.
Oboje spojrzeli na mnie.
– Coś takiego – powiedziała po chwili kupcowa. – Coś podobnego… Zabawne, prawda?
W tym momencie Lart wyrwał jej księgę gwałtownie i wpił się w nią oczyma. Sprzyjało mu zaskoczenie gospodyni, która chwilowo straciła orientację, co się dzieje. Legiar czytał chciwie, podczas gdy tamta milczkiem usiłowała wyrwać mu swój skarb. Koszmar zeskoczył na podłogę. Lart był od niej silniejszy. W tym pojedynku moc była po jego stronie.
Kupcowa przeobraziła się podczas owej szarpaniny: zamiast dumnej czarodziejki pojawiła się rozwrzeszczana przekupka.
– Oddawaj, łajdaku! – wrzasnęła, odzyskując zdolność mówienia. – Ty chamska, lokajska mordo! Hej!
Sięgnęła po sznur dzwonka, lecz tymczasem Lart odłożył księgę i jak gdyby nigdy nic stanął za mymi plecami.
Kupcowa nadęła się niczym chmura gradowa i wycedziła tonem nie wróżącym niczego dobrego:
– Albo zaraz wychłoszcze pan tego nędznika, albo…
Syczała przy tym jak rozpalony, grożący wybuchem kocioł.
– Wychłoszcze! – zapewniłem zdławionym głosem. – Przysięgam, wychłoszcze! Jak tylko wrócimy do mej rodowej siedziby…
Dama nadal nie mogła się uspokoić. Wtedy przyszła mi do głowy zbawienna myśl.
– A może go wręcz powieszę? – zapytałem ochoczo.
Zapewne Lart odpowiednio zareagował na ową wspaniałą propozycję, gdyż kupcowa bystro nań popatrzyła i zaraz się udobruchała.
– No nie – powiedziała pojednawczo – wystarczy porządna chłosta.
Oczywiście Lart odetchnął z ulgą.
Kupcowa nareszcie odzyskała duchową równowagę i ponownie sięgnęła po księgę.
– Proszę zwrócić uwagę, jakie piękne litery… i dobry atrament!
Zaczęła, jak dobra uczennica, składać litery w trudno zrozumiałe słowa.
Lart znowu dźgnął mnie boleśnie w ramię, odsunął na bok i położył dłoń na karcie. Kupcowa wytrzeszczyła oczy.
– Tego nie wolno czytać na głos – oznajmił spokojnie. – W ogóle nie wolno tego czytać!
– Wychłoszcze! – ryknąłem, uprzedzając reakcję gospodyni. – Zachłoszczę!
– To bardzo niebezpieczne – podjął Lart, podnosząc głos. – Wyrzeknij się księgi, jeśli ci życie miłe!
Zatrzasnął wolumin i ruszył ku drzwiom, trzymając dzieło pod pachą. Powtarzał przy tym monotonnie:
– Wyrzeknij się… Wyrzeknij…
– Zachłoszczę na śmierć! – wrzeszczałem dalej.
Tym razem kupcowa wpadła w rodzaj transu, jak zaczarowana. Oczy jej się zamgliły i zmętniały.
– Wyrzeknij… – powtarzał ciągle Lart. Potem zwrócił się ku mnie i syknął przez zęby: – Zamknij się wreszcie! – I zaczął znowu: – Wyrzeknij się…
– Wyrzekam – szepnęła nieprzytomnie kupcowa.
Nagle stało się coś niezrozumiałego. Lart krzyknął z bólu i rzucił księgę. Żmije w klatkach głośno zasyczały, żabie truchło zakołysało się pod sufitem. Kupcowa zamrugała półprzytomnie powiekami. Mój pan przyskoczył do mnie i chwyciwszy mnie mocno za łokieć, zawołał:
– Uciekajmy stąd! Szybko!
Księga zadymiła!
Spod pożółkłych stronic wyskakiwały języki płomieni. Kartki zaczęły zwijać się w poczerniałe trąbki, a ku sufitowi zaczął unosić się cuchnący, żółty dym. Koszmar uciekł, miaucząc przeraźliwie. Kupcowa wrzasnęła.
– Precz! – krzyknął Lart i powlókł mnie do drzwi.
Ciągnął mnie dalej w dół po wielkich schodach, mijając spłoszonych lokajów, pokojówkę i małego gońca i docierając wreszcie do głównego wejścia. Rozwarłszy drzwi, wypadł wraz ze mną na ulicę. Dom za nami stanął w płomieniach.
Zmieszawszy się z tłumem gapiów, obserwowaliśmy, jak Koszmar wyskoczył przez lufcik, jak wybiegli na zewnątrz, przeklinając, Rubi i Kuni, jak lokaje biegają z wiadrami wody, a pokojówka załamuje ręce.
– Omen – mamrotał Legiar. – Nie chciała mi dać księgi do rąk… Cóż to za dzieło!… Omen!
Zdaje się, że na szczęście, póki co, całkiem o mnie zapomniał.
Wioska była niewielka, dostatnia, schludna, z niewysokimi, wiklinowymi opłotkami. Na długich żerdziach suszyły się gliniane garnki różnych rozmiarów, przyozdobione malunkami kwiatków i pszczółek. Starożytne rzemiosło było dumą miejscowych, a ich znakiem charakterystycznym były takie właśnie ozdoby.
Samotna wdowa, która przyjęła na noc Marrana, sama wyglądała jak pszczoła: miodowozłota, krągła, zabiegana. Ze wszystkich sił starała się dogodzić swemu przypadkowemu gościowi. Raul nocował w szopie na sianie, gdzie położyła dlań czystą pościel. Przez szpary w dachu zaglądały gwiazdy. Mężczyzna gładził złotą jaszczurkę, spoczywającą na jego piersi.
Następnego dnia wdowa wstała skoro świt, napiekła pierogów i usadziła gościa za stołem. Nalała mu szczodrze gorącego mleka i miodu z własnego ula, potem zaś usiadła naprzeciwko i oparłszy brodę na piąstkach, zaglądała w jego źrenice swymi ciemnymi oczyma.
– Mógłbyś się tak nie spieszyć – powiedziała, gdy Raul był już jedną nogą za drzwiami.
Uśmiechnął się pełen winy.
– Nie mogę… Muszę iść dalej.
Wdowa pokręciła smutno głową i patrzyła za nim, jak zmierzał do bramy. Tak właśnie ją zapamiętał: jako smutną, samotną pszczołę. Spoglądała za nim, osłaniając dłonią oczy od słońca.
Gdzieś daleko inna kobieta także wciąż spoglądała na drogę. Tak samo świeciło słońce, a wiatr unosił tumany kurzu. Droga była jednak pusta, a oczekiwanie daremne. Dzieciak nie chciał się uciszyć. Kobieta bujała kołyską, szepcząc pod nosem jakieś dziwne, niezrozumiałe słowa. Uspokoiwszy na chwilę niemowlę, ponownie spoglądała przez okno.
Droga była jednak pusta, a oczekiwanie daremne.
Raul szedł wiejskim gościńcem. Wokół igrały rozmaitymi barwami garnki suszące się na płotach. Zjawiły się nie wiadomo skąd dwie długonogie dziewczyny. Pozdrowiły wędrowca, potem się zawstydziły i gdzieś znikły. Tu i ówdzie w przydrożnych ogródkach można było dojrzeć pochylone plecy. W jednym miejscu stawiali dach i widać było półnagich pracowników, wymachujących raźno młotkami. Idąca z naprzeciwka starucha zerknęła nań nieprzychylnie, umorusany malec, ciągnący za sobą pieska na smyczy, wytrzeszczył zdumione oczy na przechodzącego obcego. Z bramy wychynęła ryża psia morda. Zwierzak zaszczekał bez przekonania, potem się skrył. Raul uśmiechnął się.
Przemierzał okolicę, idąc przez łąki z kopcami siana, pola, gdzie pracowali żniwiarze, brzegiem spokojnej rzeczki, gdzie małe dzieci wyławiały karasie z płynącej leniwie, krystalicznie czystej wody. W samo południe pożywił się w gronie małych rybaków, częstując ich w zamian pierożkami, wciśniętymi mu przez wdowę. Dostał za to kawałek świeżego sera, cudnie pachnącego chleba i gęsty miód. Żując trawę, spoglądał spod przymrużonych powiek na słoneczne odbłyski na powierzchni wody, ważki zdające się zawisać nieruchomo w powietrzu, jak kręciły się w wodzie kolorowe spławiki. Chętnie siedziałby tu do wieczora, gdyby nie nęciła go i nie nagliła zakurzona droga.