Po południu pogoda się zepsuła. Pojawiły się gęste, sinawe chmury i nastała złowieszcza cisza, typowa cisza przed burzą. Raul przyspieszył kroku, widząc przed sobą pierwsze domy kolejnej wioski. W tym momencie cisza pękła niczym zerwana struna.
Zerwał się wiatr, miotający przydrożnymi drzewami, jakby w konwulsjach. Pola złotej pszenicy ogarnął nieprzenikniony mrok. Niebo rozbłysło setką błyskawic i w tej samej niemal chwili dał się słyszeć potężny grom. Raul zaczął biec, ścigany gęstą ulewą. Grube krople siekły go po plecach, mocząc odzież do ostatniej suchej nitki, dopóki nie dotarł zadyszany do przykrytego daszkiem stogu siana i nie wwiercił się niczym kret do jego wonnego wnętrza.
Pioruny waliły jeden za drugim, a strugi deszczu lały się nieprzerwanie z ciemnych chmur nierównymi, zacinającymi pasmami. W głębi stogu było sucho, a przez pozostawioną dziurę widział skrawek drogi i pola pszenicy, teraz już nie złotego tylko szarego.
Niebo pociemniało jeszcze bardziej, mrok zgęstniał, jakby w środku dnia nastała noc. Nowa chmura, nadciągająca znad rzeki, zaczęła sypać gęstym gradem.
Skulony Raul obserwował z lekiem lodowe kule spadające na rozmokłą drogę, przygniatające pszeniczne łany i sprawiające, że przydrożne łopiany pękały z trzaskiem. Wiatr przegnał w końcu chmurę, grad przestał sypać i znowu powrócił deszcz, który po chwili także zaczął zamierać. Nagle zajaśniało słońce, ujawniając niszczycielskie skutki gradu.
Raul wydostał się ze swego schronienia. Pod stopami trzeszczały szybko topniejące grudki lodu. Wokół jawiła się jego oczom żałosna ruina.
Stąpając jak po tłuczonym szkle udał się w stronę pola pszenicy. Tuż nad jego głową przeleciała ogromna wrona, przysiadła na pochylonej gałęzi olchy i zakrakała ochryple.
Kłosy zboża były zniszczone, łodygi połamane, a całe ziarno leżało na ziemi.
– Nasłali na nas grad! Magowie, czarnoksiężnicy! Spytajcie, czemu ich pola ocalały, a nasze są całkiem zniszczone!
– Spytajcie… – ryknęła chórem gromada.
– Czemu chmura przeszła obok ich ziemi? Dlaczego mamy teraz umierać z głodu?!
– Czarownicy! Czarownicy! – wrzeszczeli rozwścieczeni, nieprzytomni z nienawiści ludzie.
Plac pośrodku wsi otaczały spłowiałe, krzywe parkany, pod którymi bujnie rozrastały się pokrzywy na wysokość dorosłego człowieka. Mówca stał na wielkiej beczce pośrodku. Potężne brzuszysko ściskał rzemienny pas, dlatego też sam przypominał beczkę z jedną obręczą. Jego ziomkowie, którzy ponieśli tego dnia wielkie straty, kłębili się wokół, depcząc sobie wzajemnie po nogach i gardłując:
– Czarownicy pszczelarze! Czarodzieje!
Człowiek na beczce machał rękami.
– Czy nie zdarzało się tak już dawniej? Czyż nie pławili się w dobrobycie, podczas gdy my tonęliśmy w nędzy? A synek węglarza, którego ich pszczoły pożądliły na śmierć?!
– Prawda! – pisnęła cienko kobieta. – Teściowa kupiła u nich kolorowy garnek, zjadła coś z niego i zaraz się zatruła!
– Nie trzeba było kupować – odparła druga. – Wszyscy wiedzą, że ich garnki są zatrute!
– Czarownicy! – wyli oszalali ludzie.
Raul stał w tłumie, rozglądając się bezradnie, nie mogąc pojąć, co się dzieje. Tupotały znoszone trzewiki, a z długich, obszytych strzępiastą wełną rękawów wynurzały się groźnie zaciśnięte pięści. Najwyraźniej mieszkańcy tej biednej wioski od dawna hodowali w sobie nienawiść do bogatszych sąsiadów. Burza, która wyrządziła tyle szkód, była najwyraźniej ostatnią kroplą od dawna zbierającego się kielicha goryczy.
Wzburzenie narastało.
– Moja ciotka oślepła od ich miodu! – dowodził tykowaty wyrostek, powarkując jak wilczek.
Raul nie wytrzymał.
– Przestań, człowieku! Dzisiaj jadłem ich miód i całkiem dobrze widzę twoją paskudną gębę! 'j Wszyscy odwrócili się w jego stronę.
– Od pszczelarzy jesteś?
Ciężkie kułaki podniosły się do góry.
– Jestem podróżnikiem – wyjaśnił pojednawczo, cofając się.
Zostawili go w spokoju.
Grubas, przepasany rzemieniem, zszedł z beczki, a jego miejsce zajęła zapłakana kobieta w niegdyś strojnym, lecz obecnie mocno sfatygowanym fartuszku.
– Mam małe dzieci…
Po czym zapłakała tak gorzko, że zeszła na ziemię, nie czując się na siłach mówić dalej. Serce Raula drgnęło boleśnie. Płaczącą zmieniła młodsza z wielobarwnymi koralami na szyi.
– Słuchajcie, sąsiedzi! W moim ogrodzie nawet jeden listek nie ocalał! Co to ma być? Ich ziemi burza nie tknęła, tylko lekko deszcz pokropił! Mamy jeszcze czekać, aż wredni czarownicy ześlą na nas pożar albo jakąś zarazę? Trzeba ich pobić!
– Bić! Bić! – zawołała gawiedź, zachwycona tym wspaniałym pomysłem.
– Pobić – podjęła kobieta – i zabrać im chleb, żeby było sprawiedliwie!
Raul spoglądał po otaczających go twarzach. Wszyscy byli poszkodowani, pomstowali więc, żądni zemsty. Pomyślał o gościnnej wdowie, długonogich dziewczętach i małych rybakach.
Na beczkę wskoczył tymczasem mocno zbudowany, posępny osobnik, którego powitano okrzykami:
– Powiedz swoje, kowalu!
Kowal ogarnął całą gromadę ciężkim spojrzeniem spod gęstych, krzaczastych brwi.
– Dobrze… powiem – rzekł niespodziewanie wysokim głosem. – Kazałem swoim chłopakom piec rozpalić. Do wieczora wykujemy tyle żelaznych pik, ile damy radę. Z czarownikiem niewiele zdziałasz gołymi rękami… Przynieście do kuźni połamane kosy, to zrobię z nich miecze. Nie jesteśmy stadem baranów! Nie damy się dłużej dręczyć!
Ciżba zawyła:
– Słusznie! Dosyć udręki!
– Jak nie starczy pik, z toporami pójdziemy!
– Huzia na pszczelarzy!
Ktoś mocno pchnął w plecy Marrana i skłębiony ludzki potok wyniósł go tak blisko beczki, że zobaczył przed samym nosem ciężkie buciory kowala.
– Bić ich! – kontynuował tamten. – Jutro rano zbierzemy się wszyscy pod kuźnią, weźmiemy broń i naprzód! Dość próżnej gadaniny, gadaniem czarownika nie pokonasz… Do rana piki i miecze będą gotowe!
Gromada zgodnie pokiwała głowami. Sąsiedzi klepali się wzajemnie po ramionach, szykując się do jutrzejszego boju. Beczka znów była pusta. Raul widział z bliska jej zadeptane wieko, ciemne klepki i zardzewiałe obręcze. Gdyby zechciał, mógłby jej dotknąć.
– Mój zięć jest stamtąd – powiedział ktoś cicho za jego plecami. – Żadni z nich czarownicy. Też mają dzieci…
Ktoś inny przerwał:
– A co mnie ich dzieci obchodzą? Swoich pięć gąb muszę nakarmić!
– Bić! Zabić! – krzyczała większość.
Marran patrzył na ziemię pod stopami. Wieczna wojna wszystkich ze wszystkimi, pomyślał. Ja także walczyłem i nieźle się ze mną rozprawili.
Przypomniał sobie kolorowe gliniane garnki, ozdobione wizerunkami kwiatów i pszczół. Równe rzędy uli…
Oprzytomniał dopiero, kiedy stanął na beczce. Zwróciły się ku niemu chyba ze dwie setki głów z nieprzyjaźnie zmarszczonymi brwiami i pogardliwie skrzywionymi ustami.
– Opamiętajcie się – powiedział Raul. – Co z nich za czarownicy?! Jestem tu obcy, ale byłem u nich i wszystko widziałem. Dobrze wiecie, że nie są niczemu winni!
– Wynoś się! – krzyknął ktoś i zaraz dziesiątki głosów podchwyciło: – Wynoś się, przybłędo!
– Przestańcie! – krzyczał Marran.
Kilka osób chwyciło go za nogi. Beczka zakolebała się.