Ja jednak nie byłem zaczarowany ani z żelaza. Podróżowałem ostatkiem sił, a przygody z kuszącymi dzieweczkami i samozapalającymi się księgami raczej nie poprawiały mi nastroju.
Lart był przygnębiony porażką i nie mógł mi wybaczyć upokorzeń ze strony kupcowej. Nasze stosunki bardzo się pogorszyły i nie wiedziałem, jak mam odpokutować swą winę.
Tak minął tydzień. Dotarliśmy w końcu na zamek barona Himeneza. Arystokrata przyjął nas z chłodną grzecznością. W głębi duszy uważał wszystkich magów za darmozjadów, równie bezużytecznych jak wstążka na kapeluszu. Nie dawał jednak tego do końca po sobie poznać.
– Szanowny panie… Dajnirze, czy byłby pan tak uprzejmy wyjaśnić mnie i moim domownikom na czym polega, że tak powiem, istota tak zwanego magicznego daru? – zapytał przy obiedzie, przy stole jadalnianym, za którym zasiadali: sam gospodarz, a także jego delikatna małżonka, ognistorudy syn, dwie małe córeczki, staruszka rezydentka i ja, obsługiwany przez stojącego za plecami Legiara.
Baron nie zdążył dokończyć swej ironicznej tyrady, gdy skrzydełko indycze sfrunęło z mego talerza i zakrążyło nad stołem, skapując sos na rezydentkę, potem zaś wpadło prosto do mych otwartych szeroko ust. Lart najwidoczniej postanowił bronić po swojemu reputacji czarodziejów.
– Ach! – zawołały jednym głosem małe baronówny.
Syn chrząknął, żona westchnęła, a stara rezydentka wydobyła chusteczkę i zaczęła nią czyścić poplamioną suknię.
– No, no – mruknął rozbawiony baron. – Za pozwoleniem, widziałem nieraz już takie sztuczki w jarmarcznych budach. Obserwowałem, jak kuglarz wyciągał królika z pustego kapelusza, lecz nikt nie przyznałby chyba, że tak powiem, owemu sztukmistrzowi podobnej pozycji, jaką cieszą się magowie…
Jedwabna kokarda pod jego szyją zadrgała i zamieniła się w zieloną, długoogoniastą papugę, która opuściła koszulę barona i przysiadła na kandelabrze pośrodku stołu, wyśpiewując przepiękną serenadę. Baronówny znowu jęknęły w zachwycie, baronowa westchnęła, panicz zachichotał, a rezydentka się zakrztusiła.
– Ależ, panie Downirze – powiedział stropiony baron – znałem pewnego ptasznika, który uczył ładnych piosenek zamknięte w klatkach drozdy i sikorki, żeby je potem sprzedać na targu…
Panicz rzucił kością w papugę. Ptak rozsypał się w stado kolorowych motyli, które momentalnie wyleciały przez otwarte okno. Baron patrzył na to zmartwiony.
– Mimo wszystko, nadal nie rozumiem, panie Dranirze…
– Nazywam się Damir – sprostowałem ponuro.
Kiedy po obiedzie zostałem sam na sam z Lartem, wpadłem w prawdziwą histerię. Powiedziałem, że nie widzę sensu w kontynuowaniu naszej maskarady, że mam dość groteskowych, niezręcznych sytuacji, że mam nocne lęki i w ogóle dosyć wszystkiego. W porywie szału odrzuciłem szpadę i zacząłem ściągać z siebie strój czarodzieja. Lart przyglądał mi się zimnymi, lekko zwężonymi oczyma.
– Czy to bunt?
To pytanie nieco mnie otrzeźwiło. Rozdziewałem się coraz wolniej, wreszcie zastygłem pochylony, mnąc w dłoniach koronkowy żabot. Mag siedział w kącie i patrzył na mnie bez przerwy badawczo.
– Mój panie – powiedziałem grobowym głosem – wybacz mi… Proszę mi pozwolić służyć jak poprzednio, zamiast grać komedię. Nie chcę już udawać maga. Wiem, że to mi nie wychodzi. Wolę już ciągnąć karetę zamiast koni, ale błagam pana, proszę mnie więcej nie zmuszać, żebym pana udawał! Błagam!
Wyciągnął w moją stronę chudą, żylastą dłoń i zacisnął dłoń w kułak. Chociaż stałem w drugim końcu przestronnej komnaty, poczułem jak coś chwyta mnie za kark. Chociaż dzieliło nas co najmniej dziesięć szerokich kroków, błyskawicznie przyciągnął mnie przed swoje beznamiętne oblicze i lodowate źrenice.
– To dla mnie konieczne, żebyś udawał czarodzieja i żeby nikt się w tym nie połapał. I, jak pragnę fruwać, zagrasz swoją rolę do końca. Cokolwiek by się stało! Spróbuj tylko stchórzyć…
Rozwarł palce i poleciałem na ścianę. Po podłodze rozsypały się kościane guziki mej batystowej koszuli.
Następnego ranka wybraliśmy się na polowanie razem z baronem, chmarą łowczych i naganiaczy. Dzień był pogodny, ale nie upalny, konie były wyborne, tak więc nawet ja, zazwyczaj wsiadający na konia z obawą, czułem się całkiem znośnie. Zapewne czułbym się jeszcze lepiej, gdyby nie fakt, że Lart nie spuszczał ze mnie ani przez chwilę kontrolnego spojrzenia. Jego wczorajsza groźba spowijała mnie mrocznym cieniem. „Spróbuj tylko stchórzyć!”.
Jechałem po lewicy barona, uzbrojonego w długą, ostrą pikę, po prawicy jechał najstarszy łowczy. Jak mi wyjaśniono wcześniej, lasy barona były pełne wszelakiego zwierza i wyśmienicie nadawały się do polowań.
Sam magnat był w znakomitym nastroju i opowiadał głośno o myśliwskich zwyczajach, o koniach, psach sztuce kulinarnej, pogodzie, a nawet, jakby mimochodem, o nieprzydatności magii w poważnych sprawach.
– Pozwolę sobie zauważyć, że pan czarownik potrafi pokazywać rozmaite sztuczki… Motyle, papugi i tak dalej. A gdyby tak, na przykład, szanowny mag wziąłby się za męską robotę, jak polowanie lub wojna? Co by pan zrobił, gdyby wyskoczył na pana z ostępów rozjuszony dzik albo wrogi oddział? Pokonałby ich stadem papug? Zanim czarodziej zdąży wypowiedzieć zaklęcie, rozpędzony dzik go dopadnie i, że tak powiem, raz-dwa…
Baron przeszył piką wyimaginowanego czarownika i roześmiał na całe gardło, zadowolony z żartu.
Czekałem z lękiem, co uczyni Lart w obronie naszej godności, ale nic się nie stało. Obejrzałem się przez ramię. Mag gdzieś przepadł.
Nie mogę rzec, abym się tym szczerze zmartwił. Od samego rana dręczyła mnie jego obecność, nareszcie więc mogłem swobodniej odetchnąć, czując, że mroczna chmura wisząca nad moją głową trochę się oddaliła.
Jechaliśmy obrzeżem lasu. Po naszej prawej stronie ciągnęły się dzikie łąki, zarosłe bujną, wysoką trawą, po lewej mieliśmy wiekowe, ogromne dęby. W ich koronach szczebiotały ptasie chóry. Łowczy spuścili ze smyczy chwytające trop ogary.
Baron był także podniecony. Unosił się w siodle, mrugał do mnie znacząco, zacierał ręce, przeczuwając najwidoczniej przyszłą satysfakcję.
Gdzieś przed nami psy zaczęły ujadać. Baron spiął konia ostrogami i z radosnym okrzykiem ruszył do przodu, nie trzymając się drogi. Pozostałem w tyle. Ledwie widziałem plecy łowców, klepnąłem więc rumaka po zadzie, obawiając się zabłądzić.
Z jakiegoś powodu psie ujadanie zamieniło się w wycia i skomlenia. Łowczy ściągnęli wodze, ja zaś, nie będąc w stanie zatrzymać konia, przejechałem obok nich i znowu znalazłem się na czele z baronem. Psy ze zjeżoną sierścią na grzbietach kuliły się u nóg jego wierzchowca. Baron trzymał pikę w pogotowiu. Podążyłem wzrokiem w stronę, gdzie spoglądał i zamarłem.
Pod gęstym krzewem malin spoczywał zwinięty w kłębek łuskowaty ogon ogromnego stwora z kościanym grzebieniem na grzbiecie i ostrymi jak igły pazurami. Obracał czerwonym, rozdwojonym językiem wewnątrz półotwartej, pełnej kłów paszczy. Jego okrągłe, żółte ślepia, wielkie jak cynowe misy, spoglądały beznamiętnie na kawalkadę jeźdźców.
Dzielne psy myśliwskie kuliły się z podwiniętymi ogonami. Łowczy cofali się. Baron wrzasnął ochryple:
– Masz tobie! Kto by się spodziewał!
Odwrócił się do mnie. W jego spojrzeniu nie było już poprzedniej pewności siebie.
– No proszę, panie Danirze, czy jak tam… Do tej pory niczego takiego w tych stronach nie bywało, ale tylko się pan pojawił i… proszę bardzo! Nie wiem, czy pan go przywołał, czy też sam tutaj przylazł, ale… Pan pozwoli!