Выбрать главу

W tym momencie rozległo się głośne kołatanie do drzwi.

– Panie czarodzieju! Jaśnie pan prosi!…

Baron, odziany w wygnieciony szlafrok, oczekiwał w jadalni otoczony domownikami. Zmierzył nas wystraszonym spojrzeniem.

– Panie czarodzieju… Co to takiego?

Na stole leżał stos rodowych złotych naczyń, pokrytych plamami rdzy.

Cały dwór był wystraszony. Zardzewiały także: obrączka baronowej, dzwonek przy wejściu, biżuteria w szkatułkach i dukaty w sakwach. Wspaniałe, wyszywane złotą nicią gobeliny osypywały się na podłogę drobnymi czerwonymi płatkami.

– To znak – szeptał Legiar pobladłymi wargami. – Omen…

Męczyło go, kiedy zdarzało mu się spędzić dwie noce pod tym samym dachem. Droga stała się jego prawdziwym domem, paliła mu stopy, nawet gdy z niego kpiła, nieoczekiwanie plącząc się i zakręcając, wciąż kusiła go i pociągała. Przygodnie spotkani wędrowcy dzielili się z nim chlebem, on także dzielił się z nimi wszystkim, co zdobył dorywczą pracą we wsiach i miasteczkach. Jeśli miał w zawiniątku zapas jedzenia, nie szukał noclegu, lecz szedł całą noc bez przerwy, niczego się nie obawiając. Droga mu sprzyjała.

Zdarzyło się jednak i tak, że o zachodzie słońca w węzełku nie została ani okruszyna, przed nim zaś, na poboczu drogi pojawiło się kolejne ludzkie osiedle. Raul przemyślał sprawę i skręcił w jego stronę.

Po pustych uliczkach dreptały grzebiące w ziemi kury, rozbiegające się z przeraźliwym gdakaniem spod nóg przybysza. Okiennice sporych drewnianych domów były szczelnie zamknięte. Nikt nie siedział na ławeczkach przy furtach, pusto było także przy studni, chociaż łańcuch kołowrotu był wciąż wilgotny, obok zaś widniał na trawie wyraźny odcisk od postawionego tam niedawno wiadra. Raul obejrzał się, słysząc stuknięcie okiennicy.

Zaniepokoił się, odczuwając niezrozumiały ciężar na sercu. Po chwili zrozumiał, że przygniatała go cisza. Niezwykła o tej porze na wsi.

Psy nie obszczekiwały obcego, nie słychać było ryku bydła w oborach, nie piały koguty ani nie stukała nigdzie siekiera. Tylko wiatr wywoływał skrzypienie desek w bramie. Całkiem jak na cmentarzu.

Ruszył dalej, nie mając odwagi pukać do którejkolwiek furtki. Wyczuwał nieufne spojrzenia zza przymkniętych okiennic, na próżno usiłując pojąć ich przyczynę. Posłuszny brzęk opadającego haczyka przerywał na moment wszechobecną ciszę. Raul miał ochotę uciec stąd jak najprędzej, chociaż był bardzo głodny.

– Hej, chłopcze!

Ktoś powiedział to szeptem, a jednak Marran zatrząsł się, jakby usłyszał armatni wystrzał. Przez półotwartą furtkę wyglądał niemłody chłop i kiwał na niego palcem.

– Podejdź bliżej… Skąd jesteś? Czego tu szukasz?

– Jestem wędrowcem – odparł również szeptem Raul.

Wieśniak splunął.

– Więc czemu wałęsasz się po ulicach? Chodź tu szybko!

Chwycił Marrana za rękaw i bezceremonialnie wciągnął na podwórze, natychmiast zatrzaskując furtkę. Na progu chaty stała zalękniona kobieta.

– Szybko do środka… Garanie, prowadź go tutaj…

Nie uspokoiła się aż do chwili, kiedy za Raulem i jego przewodnikiem nie zamknęły się drzwi.

Marran rozglądał się z niedowierzaniem. Oprócz dwojga wieśniaków ujrzał w sieni dwóch przestępujących z nogi na nogę, podobnych do siebie jak dwie krople wody chłopaczków, a z izby wyglądała nieśmiało mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka.

– Kim jesteś? – spytała cicho kobieta.

– Wędrowcem – odpowiedział z uśmiechem.

Nie uśmiechnęła się, tylko przyglądała mu uważnie.

– Jest nietutejszy – wyjaśnił szeptem mężczyzna. – Niczego nie wie.

Niewiasta po namyśle skinęła głową, zapraszając gościa do środka.

W ślad za nią przeszedł wąskim korytarzykiem do sporej kuchni o ścianach ze sporych bali. Świerszcz, ukryty w jakiejś szczelinie, szemrał urokliwie. Tuż za Raulem weszli do kuchni wieśniak, dwaj chłopcy i dziewuszka.

– Jesteś głodny? – zapytała kobieta.

Nie czekając na odpowiedź, skinęła na córeczkę, która zgrabnie zdjęła z pieca garnek z resztkami kaszy, a z półki kawałek chleba zawinięty w gałganek i postawiła wszystko na stole z ufnym uśmiechem.

– Wieczerzaliśmy już – oznajmiła niewiasta. – Jedz.

Wdzięczny Raul zabrał się bez słowa za kaszę. Z trudem powstrzymywał się, żeby od razu nie spałaszować wszystkiego. Chłopcy stali w drzwiach, kobieta przysiadła na ławie, a dziewczynka obserwowała jedzącego gościa szeroko otwartymi oczami. Ten, który wpuścił do domu obcego, najwidoczniej gospodarz, pocierał z zakłopotaniem podbródek, porośnięty rzadką, siwiejącą bródką. Świerszcz zamilkł na chwilę, po czym odezwał się ponownie długim, melodyjnym szmerem.

Spożywszy posiłek Raul wreszcie podziękował. Popatrzył na otaczające go twarze: zatrwożoną u kobiety, nachmurzone u chłopców, zmęczoną u chłopa i zaciekawioną u dziewczynki. Zapytał ostrożnie:

– Spotkało was jakieś nieszczęście, dobrzy ludzie?

Chłopcy sapnęli dość głośno, gospodarz i gospodyni wymienili spojrzenia. Kobieta wstała i zwróciła się do dziewuszki:

– Idź już, pora spać.

Dziewczynkę wyraźnie zżerała ciekawość, posłusznie jednak opuściła kuchnię, rzuciwszy jeszcze ostatnie spojrzenie w stronę, skąd dochodziło granie świerszcza.

– Opowiedz mu, Garanie – powiedziała gospodyni do starszego mężczyzny.

Tamten skrzywił się, wciąż pocierając podbródek, w końcu oznajmił:

– Tak, nieszczęście. Jak długo żyję, nie przypominam sobie takiego. My i tak mieliśmy właściwie dużo szczęścia…

– Nie kracz – przerwała mu kobieta.

– Tak – podjął z westchnieniem gospodarz. – Któż to wie, co mu jeszcze do głowy przyjdzie… Teraz chce się wyswatać. Czasem pojawia się co wieczór, to znów nie pokazuje się cały tydzień. Zawsze nawiedza kogoś innego.

Gospodyni także westchnęła.

– Ma już ponad sto lat, żył już za czasów mego pradziadka. A tutaj swatanie…

– Swatanie? – powtórzył pytająco Raul.

Garan przytaknął.

– Zawsze gdzie indziej. Przynosi w darze narzeczonej bukiet zdechłych żmij…

– Kto to taki? – zapytał, wzdrygając się, Marran.

Gospodarz i gospodyni ponownie wymienili się spojrzeniami.

– Czarownik – usłyszał odpowiedź od drzwi.

Raul obejrzał się. Powiedział to nieco młodszy z chłopców, niewysoki szesnastolatek.

– Straszny czarownik! Pewnie jeszcze o takim nie słyszałeś!

Brat trącił go w bok.

– Mieszka w jaskini – powiedziała po chwili niewiasta. – Sto lat, a może i dwieście. Mój ojciec opowiadał, że kiedyś był cichy i spokojny, pomagał ludziom w razie potrzeby… Później nikt go nie widział przez dwadzieścia lat. Skrywał się w pieczarze.

– Biegaliśmy po tej jaskini jako dzieciaki – oświadczył drżącym głosem starszy wyrostek, wyglądający na zdrowszego i silniejszego od brata. – Zawsze tam było cicho, tylko czasem coś zasyczało, jak woda na rozgrzanej patelni…

– I w końcu się pokazał – podjęła kobieta – ale jakiś dziwny… Jakby coś go opętało. Spalił pół lasu, ot tak, mimochodem. Potem było jeszcze gorzej. Zamienił się w pług i zaczął orać bruzdy na drodze. Bez koni chodził, wyrzucał kamienie z ziemi i chichotał przy tym złośliwie… Ludzie uciekali na widok zaczarowanego pługa.

– A potem przez tydzień wyrastał z ziemi – wpadł jej w słowo gospodarz, oglądając się bojaźliwie. – Całkiem jak drzewo. Na placu pośrodku wsi najpierw poruszyła się ziemia, ukazały się ręce, a potem głowa… Mieszkający w pobliżu porzucili swe domy i uciekali, dokąd oczy poniosą!

– A jeszcze potem – podjęła znów niewiasta – stworzył w jeziorze potwora, ogromną pijawkę z krowimi rogami i wymionami. Nie można tam ryb łowić ani się wykąpać…