– Strach tam podchodzić! – syknął starszy z chłopców.
– Później znowu odprawiał jakieś czary w jaskini – szepnęła gospodyni – a teraz…
– Teraz postanowił się żenić – wtrącił Garan. – Biada temu, kto ma teraz pannę na wydaniu. Przychodzi, kołacze do bramy, a spróbuj mu nie otworzyć! Przynosi wiązkę gadzin. Nie daj boże spotkać go na zewnątrz, dlatego wszyscy się kryją… Miałeś szczęście. Jemu chyba wszystko jedno, obcy, czy swój.
– Dziękuję wam – odparł powoli Raul. – Zdaje się, że uratowaliście mi życie.
Milczeli chwilę. Świerszcz grał cichutko, jakby zmęczony.
– A co się dzieje z dziewczynami? – spytał ochryple Marran.
– Z dziewczynami?
– Do których uderza w konkury.
– Jak dotąd nic. Na razie wśród nich przebiera. Deklaruje chęć ożenku i odchodzi, napędziwszy dziewuchom strachu. Wezmę do swego domu małżonkę, powiada. Ale jakoś dotąd żadnej nie wybrał.
– U nas nie znajdzie, na szczęście, narzeczonej – stwierdził chłop triumfalnie. – Mam dwóch dorastających synów, a córeczka Garra jeszcze za mała. Dlatego, póki co, mamy spokój…
– Nie kracz – upomniała go znowu żona, po czym wstała energicznie. – No cóż, wystarczy tej gawędy. Pora spać. Jutro wypytam sąsiadów, czy się pojawił.
– Na pewno nie – powiedział z przekonaniem młodszy chłopak. – Od trzech dni go nie było. Może umarł.
– Cicho bądź – zbeształ go wystraszony ojciec. – Mówią, że jest nieśmiertelny – dodał niemal szeptem. – Dlatego tak jest, że sprawia, iż inni za niego umierają… Rozumiesz? Jakby w zastępstwie.
Kobieta zadrżała.
– Dużo by jeszcze można gadać, ale zaraz będzie noc. Chodźmy – zwróciła się do Raula. – Położę cię razem z chłopcami.
Wszyscy opuścili kuchnię, a chłopaki od razu weszli po schodach na górę. Garan poszedł zamknąć drzwi wejściowe, kobieta zaś otworzyła niewysoką szafę i wydobyła z niej czystą pościel.
Jej mąż zawołał nagle zdławionym głosem:
– Lita!… Podejdź tutaj!
Omal nie upuściła prześcieradła.
– Co tam?!
– Chodź…
Niewiasta prędko poszła do sieni, a za nią Raul.
Garan przylgnął twarzą do niewielkiego, kwadratowego okienka, wyciętego w drzwiach. Dłoń, zaciśnięta kurczowo na drewnianej klamce, drgała nerwowo.
– Skręcił w naszą stronę – oznajmił gospodarz, starając się mówić cicho i spokojnie.
Niewiasta odepchnęła go i sama spojrzała.
– Wielkie nieba! – jęknęła. – Do kogo idzie?
– Pewnie do Martów – mruknął Garan. – Mają dwie dorastające córki…
– Będzie się do obu zalecał?
– Mogę także zobaczyć? – zapytał Raul za ich plecami.
Kobieta odsunęła się trochę i pozwoliła Raulowi wyjrzeć przez okienko.
Środkiem ulicy kroczyła, to przyspieszając, to zamierając, dziwaczna, niemal komiczna postać: długi, niegdyś zapewne strojny kaftan, czerwone trzewiki z kokardami, wspaniały koronkowy kołnierz, z którego wynurzała się maleńka, pomarszczona główka w trefionej peruce, spod której wystawały siwe kosmyki. Czarownik gwizdał coś wąskimi wargami, to znów słodko śpiewał albo podskakiwał w miejscu, jak niecierpliwy młodzik. W prawej ręce trzymał jakiś kłębek, w którego głębi Raul dostrzegł, oblewając się zimnym potem, żmijowe łby.
– Nie patrz na niego – ostrzegł Garan. – Oświadczy się u naszych sąsiadów, Martów i potem sobie pójdzie.
– Ich chata po której stronie? – spytał szeptem Raul.
– Po prawej – odparła kobieta.
Raul milczał. Wolał nie mówić o tym, że właśnie zobaczył, jak czarownik mija chatę po prawej.
– Co teraz robi? – zapytała niewiasta odpychając Marrana, który przygryzł wargę.
– No nie! – jęknęła głośno gospodyni.
Rozległo się kołatanie do bramy.
– Długo chodziliśmy, długo szukaliśmy, wreszcie tutaj przybiegliśmy! – dobiegał zza bramy drżący, wibrujący głosik. – Wasz towar, a nasz kupiec, urodziwy młodzieniec!
Gospodyni zachwiała się. Raul podtrzymał ją, obawiając się, że upadnie.
– Nie otwieraj – powiedziała. – To pomyłka.
Powtórzyło się głośne, natrętne pukanie.
– U was złota kurka, u nas piękny kogucik! Otwieraj, gospodarzu, szykuj córkę do ślubu!
Z góry zbiegli wystraszeni, na pół rozebrani chłopcy. Młodszy skoczył do matki i skrył twarz na jej piersi jak mały dzieciak.
– Nie otwieraj – powtórzyła.
Z izby na parterze wyjrzała mała Garra, bosa, w nocnej koszulce.
– Kto tam? – zapytała cieniutkim głosikiem.
– Schowaj się – krzyknął do niej ojciec. – Do łóżka, migiem!
Stukanie rozległo się po raz trzeci.
– Macie monetę, a my sakwę! Macie guzik, my pętelkę! Otwieraj, gospodarzu, wrota do szczęścia swej córy!
– Pokrzyczy i pójdzie sobie – stwierdził Garan z nadzieją w drżącym głosie. – Nieraz już tak było!… Przecież ona jest jeszcze dzieckiem!
– Trzeba mu otworzyć – szepnął starszy młodzik. – Inaczej nie odejdzie… Może spalić dom, jak u Lożkarów!
– Zaraz – burknął gospodarz. – Zostańcie tutaj, ja z nim pomówię.
Trzęsącymi się dłońmi odsunął zasuwę, potem krzyknął przez uchylone drzwi.
– Nie ma u nas dla ciebie narzeczonej! Jeszcze nie dorosła do waszej wielmożności!
– Ho, ho, ho! – zapiszczał starczy głos za furtą. – Z ziarneczka kwiatuszek, z jajeczka ptaszek! Długo chodziliśmy, długo szukaliśmy, wreszcie tutaj przybiegliśmy!
Mocno pchnięta furta otwarła się, jakby pod silnym podmuchem wiatru.
Raul odczuwał całym ciałem zmęczenie przebytą drogą, każdą obolałą kosteczkę. Do pojedynku z magiem mógł stanąć tylko inny mag. Marran nie miał żadnych szans.
– Macie paluszek, my obrączkę!
Starzec wszedł na dziedziniec. Drzwi wejściowe otworzyły się powoli na oścież wbrew woli przytrzymującego je gospodarza.
– Mamo – szeptał wystraszony młodszy syn.
Starszy miotał się, nie wiedząc, co robić. Ich matka stała nieruchomo, opierając się całym ciałem o ścianę.
Starzec stanął w progach domu. Był mocno uróżowany, wypomadowana peruka zjechała na tył głowy. W sieni rozszedł się gęsty, słodki zapach pachnidła.
– Macie brylancik, my oprawę…
Garan cofnął się przed nim. Staruszek przeskoczył próg. Machnął upierścienioną, chudą i żylastą dłonią i skinął kościstym palcem. Garra poszła ku niemu tak, jak stała, bosa i w nocnej koszulce, jakby pociągana niewidzialnym sznurkiem. Garan i synowie stali niczym sparaliżowani. Starzec zabulgotał głucho, co miało wyrażać zadowolony śmiech. Z wysiłkiem pochylił się nad dziewczynką i pogładził jej policzek.
– Wasz towar, a nasz…
Pochwycił dziewczynkę i zarzucił sobie na ramię, nie wypuszczając z dłoni kłębowiska martwych żmij.
– Mamo! – krzyknęła Garra zdławionym głosem.
Staruszek zawrócił i odszedł, gładząc uspokajająco swą zdobycz po główce. Matka rzuciła się za nimi, ale mąż i synowie ją powstrzymali.
Raul stał pod ścianą, bezużyteczny, bezsilny i obcy.
Młodszy syn płakał w kącie. Szlochał tak całą noc, niemal bez ustanku. Raul nie mógł słuchać tego rozpaczliwego łkania.
Starszy wszedł na górę i z jego izdebki nie dochodził żaden dźwięk.
Garan chodził po domu, załamując ręce, co jakiś czas rzucając w stronę Raula słowa bez związku. Marran przymykał oczy w takich chwilach.
Żona gospodarza, Lita, siedziała przy pustym stole, wpatrzona martwo przed siebie, nie słysząc długich, urokliwych treli nieświadomego tragedii świerszcza.