Świece się dopaliły, a w szczelinach zamkniętych na głucho okiennic pojawiło się białe światło, aż zaczęły się przebijać promienie wschodzącego słońca.
– Baby – odezwała się Lita po całonocnym milczeniu.
Jej mąż ożywił się i niezdarnie pogładził kobietę po ramieniu.
– Pośpij trochę, Lito… Trzeba spać…
Odepchnęła jego dłoń. Podniosła się z trudem, ogarnęła spojrzeniem zaczerwienionych, lecz suchych oczu syna szlochającego w kącie, roztrzęsionego męża i wspartego o ścianę Marrana.
– Oddaliście mu ją – stwierdziła beznamiętnym, drewnianym głosem. – Oddaliście.
Na dźwięk jej głosu włosy Raula stanęły dęba.
Chłopak w kącie zapłakał głośniej. Garan skrzywił boleśnie usta, pocierając mocno posiwiały zarost.
– To tak jakby śmierci nie oddać… Jak można śmierci odmówić? Zapłacz, Lito, zapłacz.
Kobieta zatrzymała na nim oskarżycielskie spojrzenie.
– Oddaliście ją – powtórzyła. – Wszyscy ją oddaliście.
Garan padł przed nią na kolana.
– Źle się stało, źle stało… Ale jak nie oddać? Na całym świecie pewnie by mu nikt nie odmówił… Nikt! Pomyśl, co by wtedy z nami zrobił!
– Garra – wycedziła powoli jej matka.
Garan także zapłakał. Raul wyszedł na zewnątrz, żeby tego nie widzieć i nie słyszeć.
Na dworze świeciło słońce, a przy furtce zebrało się grono rozszeptanych, kiwających głowami, zaciekawionych gapiów. Widząc na ganku Raula, rzucili się żwawo ku niemu, niemal zbijając go z nóg.
– Zabrał? Zabrał ją?! Miał żmije?
– Garra! To straszne!
– Ile ma lat? Dziesięć? Jedenaście?
– Lita pewnie rozpacza…
– Widziałeś na własne oczy, młodzieńcze?
– Chodź do nas, pojemy, pogadamy… Opowiesz, jak to było.
– Ludzie kochani, to znaczy, że mojej dziewczyny już nie ruszy?! Ojoj!
Ciągnęli go za rękawy, zaglądali mu w oczy, przekrzykując się wzajem i oglądając co rusz bojaźliwie na zamarły w grozie dom z zamkniętymi na głucho okiennicami. Raul oderwał od swego odzienia czyjeś natrętne dłonie i porzucając gromadę, zawrócił do ciemnej sieni. Przez sekundę zwidziała mu się dziewczynka, taka, jaką zobaczył ją po raz pierwszy, gdy wyglądała zza drewnianej futryny.
Lita siedziała jak poprzednio za stołem, wpatrzona martwo w ścianę i powtarzała:
– Oddaliście. Oddaliście ją…
Mężczyzna, widząc Raula, ruszył ku niemu, jakby zobaczył zbawcę.
– Rozum jej się pomieszał – stwierdził z przerażeniem, sam na granicy obłędu.
Świerszcz zagrał nie w porę.
Kobieta drgnęła i powoli, sztywno jak kukła, przekręciła głowę, spoglądając w oczy Raula. Marran odebrał to spojrzenie jak policzek.
– Oddaliście ją! – powiedziała znowu. – Już nie wróci.
– Tak, nie wróci już, Lito! – wybełkotał Garan za plecami gościa. – Nikt z nas nie jest magiem, więc co możemy poradzić? Będziesz to musiała przecierpieć, przywyknąć…
Kobieta znowu sztywno odwróciła głowę. Garan mówił jednak dalej:
– Nikt nie ma tutaj mocy, żeby ją uwolnić… Nie ma innego maga… Co ja mogę…
– Ja jestem magiem – oświadczył Marran.
Nastąpiła niesamowita cisza. Twarz kobiety, do tej pory zastygła jak maska, drgnęła. Garan wydyszał w końcu:
– Coś ty powiedział?… Kto jest magiem?!
– Ja – potwierdził Raul.
Nienawidził i przeklinał samego siebie. Prosił niebiosa o tylko jedną łaskę: szybkiej śmierci z ręki czarodzieja. Oby tylko nie była to znowu przemiana w wieszak lub półkę na obuwie.
Przeklinał siebie, idąc wiejskimi uliczkami pośród milknącego tłumu. Ktoś wołał głośno:
– Nie puszczajcie go! Sprowadzi na nas zło!
Przed nim szli jednak Garan i Lita, nikt więc nie ośmielił się zastąpić im drogi.
Gromada została nareszcie w tyle, podobnie jak Garan. Lita pokazała Raulowi drogę do jaskini maga. Dalej poszedł samotnie wąską, nierówną, porosłą pokrzywami drogą.
Zarośnięta dróżka urywała się u wejścia do pieczary, jakby jaskinia połykała ją szeroko rozwartą, bezzębną paszczą, Raul przystanął, nazwał się w myślach bezmózgim idiotą, po czym wkroczył do środka.
Nie miał w głowie ani jednej sensownej idei ratunku. Dwa kroki od otworu wejściowego natknął się na ogromne drzwi z żelazną klamką.
Przyłożywszy do nich ucho, usłyszał miarowy metaliczny brzęk, jakby kucharka mieszała chochlą w miedzianym kotle. Sprawił, że poczuł ciarki na plecach.
Zaczął się zastanawiać: jak by postąpił, gdyby był magiem? Co zrobiłby teraz?
Krótką chwilę wyobrażał sobie, jak ogromna, pokryta kolcami gadzina rozbija w pył czarodziejskie wrota, wpada do wnętrza, przygniata starego do podłogi i oswobadza Garrę… Dziewczynka na pewno bardzo by się wystraszyła. Jeśli ciągle jest żywa.
Marran nabrał powietrza w płuca i spróbował pchnąć drzwi. Ustąpiły nieoczekiwanie lekko. Oblizał wyschnięte wargi i wszedł przez nie, ściskając jak talizman figurkę jaszczurki ukrytą pod koszulą.
Siedlisko czarodzieja oświetlone było mętnym światłem tajemniczego pochodzenia. Na ścianach wisiały zasnute pajęczynami, puste ramy, z sufitu zwisały wiotkie strzępy tkaniny, pod nogami chrzęściło coś jak skorupki orzechów. Dziwny dźwięk przybliżał się lub oddalał. Raul obawiał się, że za chwilę jego wtargnięcie zostanie zauważone i bezrozumna brawura zostanie przykładnie ukarana. Nic się jednak nie działo. Głuchy brzęk powtarzał się miarowo, strzępki materii kołysały się w powietrzu, a gdzieś z głębi jaskini błyskało mętne światełko.
Raul poczuł nadzieję, że wszedł niezauważony, a zatem uratowanie dziewczynki okaże się trochę łatwiejsze. Wstrzymując oddech poszedł w stronę, skąd dochodziło światło.
Przeszedł przez amfiladę sporych, mrocznych, zasnutych pajęczynami komnat. Nigdy nie przypuszczał, że we wnętrzu ludzkiej siedziby mogą znajdować się stosy omszałych głazów i pnie starych drzew, wczepiających się ogromnymi węzłami korzeni w podłoże, między nimi zaś wielka obfitość stłoczonych bezładnie wiklinowych krzeseł, pokrytych aksamitem foteli, starych komód i toaletek z pustymi słoiczkami po kosmetykach i czarnymi płytami zamiast lustrzanych tafli.
Szedł dalej, z trudem uświadamiając sobie rozmiary owej siedziby, wydrążonej w ziemskich trzewiach. Gdzieś tam, w labiryncie komnat i korytarzy czarownik trzymał małą, bosą dziewczynkę w nocnej koszulce. Dziecko w szponach bestii.
Ta myśl go zmobilizowała. Przyspieszył kroku, niemal pobiegł, lawirując między stosami mebli i kamiennymi grudami.
– Garra! – odważył się zawołać półgłosem.
Wydało mu się, że do monotonnego brzęczenia dołączył w pewnej chwili cienki, starczy głosik. Potem znowu powrócił stukot: Ba, bam… Coraz głośniej i coraz wyraźniej. Raul zbliżał się do celu.
– Sikorka! – rozległ się drżący głos staruszka. – Sikoreczka!
Ba, bam…
Raul zamarł.
– Sikorka! Ćwir, ćwir!
Raul przywarł bezszelestnie do zbutwiałej framugi otwartych drzwi.
Czarownik był tutaj. Marran rozpoznał cieniutkie nóżki w trzewikach z kokardami, rozwiane poły długiego kaftana z wyblakłymi zdobieniami, wielki koronkowy kołnierz, z którego wynurzała się mała główka w wielkiej, trefionej peruce.
Starzec biegał po okręgu, trzymając w lewej ręce niewielki miedziany dzwoneczek. Marran zdumiał się, gdyż mag trzymał za serce dzwonka. Potrząsał nim, a wtedy metalowa czasza uderzała go w dłoń, wydając słyszany wcześniej głuchy odgłos: Ba, bam…
Raul zastanawiał się, jakie zaklęcie magiczne chce zrealizować starzec. Spojrzał w głąb sali i zobaczył Garrę.
Z sufitu zwieszała się na czterech łańcuchach żelazna obręcz, na niej zaś znajdowała się spora szklana kula ze ściętym czubkiem, wypełniona do połowy zielonkawą wodą, z poruszającymi się w niej leniwie wodorostami. Nad powierzchnią wody kołysała się ptasia huśtawka. Na jej żerdzi siedziała, wczepiona w nią paluszkami, zapłakana dziewczynka.