– Sikorka! – bełkotał staruszek, potrząsając dzwonkiem. – Pożywiaj się… – Wolną dłonią rozsypywał po podłodze jakieś łuskowate ziarno, które tak nieprzyjemnie chrzęściło pod stopami. – Nakarm się…
Zbity z tropu Raul przysiadł za framugą, nie śmiejąc się poruszyć.
W tej chwili starzec zatrzymał się, potrząsnął dzwonkiem i wyciągnął wolną dłoń przed siebie, jakby komuś wskazywał palcem dziewczynkę.
– Mamo! – krzyknęła.
Raul zgrzytnął zębami.
– Ćwir, ćwir! – zaskrzypiał czarodziej i zaczął wygłaszać świszczące, niezrozumiałe zaklęcia.
Marran starał się wsłuchiwać uważnie i zrozumieć, do czego tamten zmierza. W tym momencie wyciągnięta w stronę dziewczynki dłoń czarodzieja zaczęła pokrywać się czarnorudawymi piórami. Po chwili wynurzył się spomiędzy nich czerwony, haczykowaty dziób. Garra krzyknęła przestraszona. Stary uniósł ze zdziwienia krzaczaste brwi, podniósł rękę do oczu i spojrzał na nią karcąco. Dziób zniknął, piórka zaś, jakby od niechcenia opadły na podłogę, zamieniając się w białe stokrotki.
– Siko-orka! – przeciągnął niecierpliwie, gorączkowo staruch.
Dłoń z dzwonkiem opadła bezwładnie. Raul zauważył, że była okrwawiona od uderzeń czaszy. Mag jakby dopiero teraz to zauważył. Pokręcił ze smutkiem głową i z pewnym wysiłkiem wywrócił go na drugą stronę. Języczek teraz uderzał słabo o wygięte brzeżki czaszy.
– Ptaszyna słodko kwili – rzekł mag z satysfakcją – gościa wzywa w tej chwili! Ćwir, ćwir!
Wypuścił dzwonek z dłoni, ten zaś uderzył o podłogę i rozpłynął w oleistą maź.
– A tu wiosna za pasem – mruknął roztargniony mag.
Wytrząsnął z rękawa drewnianą fujarkę i wrzucił do cieczy. Instrumencik zakołysał się chwilę i zaraz zatonął, chociaż kałuża nie była głęboka.
Staruszek znowu pokręcił głową i pogroził palcem dziewczynce. Ta zatrzęsła się na swojej żerdce, szlochając i zaciskając usta. Czarodziej znowu wyciągnął dłoń w jej stronę. Raul pochylił się do przodu, napięty.
– Sikorka w gniazdeczku – zapiał dziad – siedzi na gałązeczce…
Znowu wyrzucił z siebie serię niezrozumiałych zaklęć, z których Raul wychwytywał i rozumiał tylko niektóre słowa.
Staruszek chwilami podnosił drżący głos, to zniżał go do szeptu. Im dłużej Marran wsłuchiwał się w owo nerwowe mamrotanie, przepełnione strzępami bezsensownych zaklęć, tym jaśniejsze się dlań stawało, że dotyka jakiejś niepojętej i zarazem oczywistej tajemnicy.
Tymczasem słowa starca odniosły wreszcie skutek: z kałuży, w której utonęła drewniana fujarka, wynurzyła się czerwona ptasia łapa, pozbawiona tułowia. Podskakując niezgrabnie, zaczęła grzebać w ziarnie rozsypanym na podłodze, całkiem jak kura poszukująca pokarmu. Staruch zauważył ją i zamilkł rozczarowany. Potem słabo klasnął dłońmi. Łapa zamarła trwożliwie, zadrżała i rozsypała się w garść drewnianych wiórków.
Raul nadal nie rozumiał, co starzec chce zrobić z dziewczynką. Zrozumiał jednak, że jest on w stanie tego dokonać, chociaż wydawało się to początkowo niemożliwe.
Marran obserwował dalej z ukrycia następne próby czarodzieja. Tym razem mag sprawił, że cała podłoga pokryła się gęstą, twardą łuską.
– Rybka – wymamrotał. – Rybka w stawie, ptaszyna w sadzie… Kto ma osiemnaście, zaraz w swaty pójdzie…
Uśmiechnął się i rozprostował.
Raul chwycił się za głowę. Niejasne przeczucie w jednej chwili zamieniło się w okrutną pewność. Tarł w zamyśleniu czoło, upewniając się i wpatrując uważnie w starego, jakby zobaczył go po raz pierwszy.
Zamieniony w pług, rozorywał drogi… Wyrastał z ziemi jak drzewo… Sprowadził do jeziora wielką pijawkę z krowimi wymionami… Kłębek martwych gadzin, potem akwarium z ptasią huśtawką… Pióra, łuska, bezsensowna gadanina, która się na nic nie zdała, a przede wszystkim…
Mag był najwyraźniej kompletnie obłąkany.
To, co wydawało się groźbą, było w rzeczywistości objawem uwiądu starczego. Nieszczęśnik stracił rozum, a jego magiczny talent był obecnie bezużyteczny, jak księga w rękach ślepca.
Poruszony tym odkryciem, Marran zaczął się zastanawiać, jak powinien postąpić. Wyjść z ukrycia? Ryzykowne. Porozmawiać z szaleńcem? Jak i o czym? W środku szklanego akwarium drży z lęku mała dziewczynka, która nie wie, że jej prześladowca jest bardziej żałosny niż straszny. Każda chwila zwłoki przynosi jej kolejne łzy… Któż wie czym się dla niej skończy kolejna szalona próba starego? Być może najlepiej byłoby podkraść się i walnąć dziada w łeb jednym z tych głazów, walających się pod nogami. Ogłuszyć albo i zabić. Wyzwolić za jednym zamachem wioskę od ciążącej nad nią grozy.
Marran westchnął głęboko, odliczył do dziesięciu i zagwizdał cicho, naśladując ptasi tryl. Mag drgnął i odwrócił się w jego stronę.
Raul ujrzał załzawione, mętne oczy, bezwiednie poruszające się wargi i rozlatane, żylaste ręce. Dziadyga patrzył na niego bezrozumnie, w rozterce, ale bez złości.
Raul podszedł do niego, i machając rękami, zaśpiewał:
– Lecę do mego gniazdeczka, niosę pisklętom robaczka!
Czarownik przyglądał mu się z niedowierzaniem, chowając głowę w koronkowym kołnierzu. Mała Garra, co Raul zarejestrował kątem oka, zastygła na swojej żerdce.
Raul znowu podskoczył, machając rękami, jak skrzydłami i podjął głośniej:
– Ptaszyna w klatce, gniazdo puste! Ćwir, ćwir!
Porozumiewawczo skinął palcem na czarownika, który nie mógł pojąć, kim lub czym jest niespodziewany gość. Zaintrygowany, zapomniał o dziewczynce i skupił uwagę na nieznajomym. Ostrożnie się przybliżył i wyciągnął drżącą dłoń, jakby zamierzał pogłaskać Raula po policzku.
Marran uskoczył, przysiadł, wziął z ziemi parę ziaren i wyrzucił jedno w górę, krzycząc:
– Ćwir, ćwir!
Ziarno spadło z chrzęstem na łuskowatą podłogę. Staruch uniósł krzaczaste brwi. Raul wyrzucił kolejne. Zamieniło się pod wpływem spojrzenia czarodzieja w czarne piórko i opadało powoli, rozkołysanym lotem.
Garra obserwowała to wszystko z zapartym tchem.
Marran rzucił trzecie ziarenko.
Zatoczyło łuk i zastygło nieruchomo w powietrzu. Czarodziej wymamrotał zaklęcie. Ziarno pisnęło, zamachało krótkimi skrzydełkami i wyleciało z komnaty. Zdziwiony swoim sukcesem staruch spojrzał z ukosa na Raula, wzruszył ramionami i zdjął z głowy perukę. Jego mała, pomarszczona główka wyglądała na rozłożystym kołnierzu jak groszek pośrodku wielkiego półmiska.
– Ćwir, ćwir! – powiedział ochryple staruch i podrzucił w górę perukę.
Peruka zmieniła się w starą, wyleniała wronę. Wylądowała ciężko na ziemi i łypała na czarodzieja zagadkowo. Później zatrzepotała skrzydłami, uniosła się niewysoko nad ziemią i wyleciała z komnaty zygzakowatym lotem, znikając w labiryncie korytarzy. Dziadyga uśmiechnął się z satysfakcją i ruszył na jej poszukiwania, zapominając najwyraźniej o dziewczynce i Raulu.
Garra jęknęła, kołysząc się na huśtawce. Marran spoglądał za czarownikiem, dopóki nie zniknął mu z oczu. Ogarnęło go dziwne, nowe, nieznane dotychczas uczucie.
Wszyscy widzieli jak tajemniczy przybysz wyniósł z jaskini porwaną dziewczynkę. Wysłuchali także bezładnej opowieści dziecka i nikt już nie miał wątpliwości, że u Garana i Lity zamieszkał potężny mag.
Mieszkańcy nakryli biesiadne stoły, prosili, by pozwolił się dotknąć, szeptali między sobą, zaglądali mu w oczy, uśmiechali się przymilnie, wznosili toasty za jego zdrowie i próbowali całować jego dłonie. Marran miał wrażenie, że jakimś tajemniczym sposobem wróciły dawne czasy. Zasypiając jednak pod najlepszą pierzyną we wsi, przypomniał sobie mętne, załzawione oczy, przygarbione starcze plecy, i trzęsącą się, małą główkę na szerokim kołnierzu. Ponownie nieznane dotychczas, podobne do bólu uczucie, zdławiło mu gardło. Czyżby to był żal?