Выбрать главу

Odetchnął pełną piersią i przewrócił się na bok. Usłyszał cichy, szyderczy śmiech, jakby w środku głowy. Wielkie nieba, znowu. To wygląda na początek obłędu.

Opuściliśmy zamek barona i przez parę dni przemierzaliśmy stepy.

Nie widziałem jeszcze stepu i ta ogromna, pusta płaszczyzna z ostrą, spaloną słońcem trawą, sprawiała dziwne wrażenie. Wioski tu były nieliczne i często nocowaliśmy pod gołym niebem.

Cały tydzień z trudem przyzwyczajałem się do roli przynęty na haczyku, potem jednak prędko się uspokoiłem, a nawet odczułem coś w rodzaju ulgi. Tak czy owak, znacznie gorzej żyć w niewiedzy, a przeżyte wcześniej lęki wynagrodziło mi z nawiązką ocieplenie stosunków z Lartem.

Za dnia powoziliśmy na zmianę karetą, wieczorami zaś, rozpaliwszy ognisko i posiliwszy się, wiedliśmy długie rozmowy. Unikaliśmy jednak tematu Trzeciej Siły. Wspominałem z rozczuleniem dzieciństwo, Legiar natomiast opowiadał śmieszne i straszne baśnie o magii, których bohaterem był zawsze ten sam osobnik. Szybko domyśliłem się, o kim mówił, chociaż nazywał go różnymi imionami. Widocznie był bliskim przyjacielem maga, gdyż dziwnie błyszczały mu oczy, gdy o nim wspominał.

– Każdemu zdarzają się głupie pragnienia. Kiedyś w środku lata zatęskniłem za zimą i zasypałem cały podwórzec śniegiem… I co z tego? Jeden z mych przyjaciół znalazł na wybrzeżu wygasły wulkan i uruchomił go, doprowadzając do wybuchu. Nie szalej, rzekłem mu. Wiesz, co odpowiedział? Chcę być lawą, żeby poczuć, jak to jest.

Lart spoglądał w płomienie, które odbijały się w jego oczach. Przez krótką chwilkę wydało mi się, że ogniki w źrenicach błyszczą nierówno, jakby pod wpływem wilgoci.

– Każdy mag ryzykuje, zamieniając się w coś… Im bardziej potężne jest twoje nowe wcielenie, tym większe ryzyko, że nie zdołasz powrócić do pierwotnej postaci. Bycie czarodziejem nie oznacza wcale bycia wszechmocnym. Każde magiczne działanie wymaga wielkiego wysiłku, a użytkowanie tej energii skraca życie nawet największym z nas… Dlatego powiedziałem mu: nie szalej! Po co ci ta zabawa z wulkanem? A on na to: chcę wiedzieć, jak to jest.

Zamilkł na chwilę. Ujrzałem w płomieniach ogniska las, potem dom i wreszcie małą człowieczą postać w czymś na kształt łódki.

– I stał się lawą? – spytałem szeptem.

Lart skinął głową.

– Zawsze robił to, co chciał. Wszedł do środka wulkanu, potem spłynął po zboczu, paląc trawy i krzewy. Przyglądałem się temu w osłupieniu… Potem powrócił do ludzkiej postaci. I wiesz, co powiedział?

Znowu zamilkł, wymuszając na mnie pytanie:

– Co takiego?

Oderwał oczy od ognia i zatopił we mnie spojrzenie.

– Powiedział: „Nic specjalnego!”. A potem poszedł do portowej tawerny pić podłe wino. Później wykąpał się nago w morzu. Kiedy ulicznice gwizdały na niego, zamienił ich włosy w strużki wody. Z każdej głowy trysnęła fontanna! Powiedziałem mu: chodźmy do domu. To idź, odparł. Gdyby ktokolwiek inny ośmielił się tak do mnie odezwać!

Ogień przygasł, więc dorzuciłem gałęzi. Lart zdawał się nie widzieć niczego wokół siebie. Przeniósł się w myślach do miejsca, gdzie dokazywał jego przyjaciel.

– A teraz ty opowiadaj – zaproponował po dłuższej chwili.

Wzruszyłem ramionami.

– O czym?

– O czym chcesz.

– Mam ciotecznego brata. Kiedy byliśmy jeszcze mali i cała rodzina zasiadała przy wspólnym stole, a na kolację były szprotki… Małe, pyszne rybki… Mój kuzyn zawsze wybierał z półmiska te, które nie miały łebków.

Przerwałem.

– Dlaczego tak robił? – zapytał w końcu Lart.

– Żeby głowy rybek nie zostały na talerzu. Moja matka sprawdzała, kto ile zjadł, po ich liczbie. Jego talerz był ciągle pusty, więc dostawał dokładkę.

Znowu zrobiłem pauzę.

– A dlaczego nie zjadaliście ryb w całości?

– Bo – zawołałem wesoło – głowy są niesmaczne!

Nasze konie prychały w ciemnościach. Ogień dogasał.

Po paru dniach ujrzeliśmy zarysy gór, a jeszcze po paru zbliżyliśmy się do nich. U podnóża masywu znaleźliśmy dość dużą wieś, w której, jak twierdził Lart, mieszkał stary i potężny czarodziej. Legiar miał nadzieję, że wie on o Trzeciej Sile więcej od nas.

We wsi nie było gospody i zdaje się, że od co najmniej od roku nie było tu żadnych gości. Przywitano nas serdecznie, a miejscowy starosta, człowiek majętny z chęcią oddał do naszej dyspozycji jeden z trzech należących do niego domów.

Mieścił się w pobliżu górskiego zbocza, w niezwykle malowniczej okolicy. Lart, jak wcześniej udający służącego, dopilnował rozpakowywania bagaży, czyszczenia karety i nakarmienia koni, ja zaś tymczasem stałem przy furcie i patrzyłem na góry. Ogromne głazy przypominały swym zarysem sylwetki bajkowych stworów albo torty urodzinowe, na których rolę świeczek pełniły wyrastające tu i ówdzie drzewa.

Skupiłem spojrzenie na jednym z pomniejszych wzgórz blisko drogi. Zauważyłem spadające z pionowego zbocza piach i kamienie, pomyślałem więc, że to lawina. Kiedy jednak wyżej podniosłem głowę, dostrzegłem, że kamienie zostały zepchnięte nogami człowieka, schodzącego powoli górskim szlakiem, choć wydawał się stromy i trudny do przejścia. Zadarłem głowę jeszcze wyżej i zobaczyłem dom, prawdziwy dom, przyklejony do skały niczym jaskółcze gniazdo. Kiedy przestałem się wreszcie dziwować, schodzący ku nam człowiek jednym skokiem znalazł się na równej drodze.

Okazał się chudziutkim trzynastolatkiem, odzianym w niegdyś zapewne czarny, lecz obecnie mocno wypłowiały strój. Pod pachą niósł pusty koszyczek. Szedł lekkim, niespiesznym krokiem. Miał zmęczoną, wymizerowaną i smutną twarzyczkę. Zaciekawił mnie, kiedy więc przechodził obok mnie, zrobiłem krok w jego stronę i klepnąłem go po plecach.

– Czemu się nie przywitasz?

Zerknął na mnie spode łba.

– A kim ty jesteś, żeby cię pozdrawiać? – zapytał po chwili.

Wyprostowałem się godnie.

– Wielki mag Damir.

Patrzył na mnie obojętnie. Najwidoczniej w tej zabitej deskami wiosce nie znali słowa „mag”.

– Czarnoksiężnik! – wyjaśniłem z wyższością. – Czynię czary!

– Ty? – zapytał z niekłamanym zdziwieniem.

– Do maga należy mówić per „pan” – pouczyłem go.

Zmrużył kpiąco oczy.

– Głupia małpa z ciebie, a nie…

Uniósł brew i nagle zobaczyłem tuż przed nosem pęki szarozielonej trawy.

Nie od razu dotarło do mnie, że upadłem na ziemię. Nie mogłem także zrozumieć, w jaki sposób się to stało. Podniosłem się z trudem, czując zamęt w głowie. Zobaczyłem chłopczyka spokojnie odchodzącego drogą w stronę wioski.

Wciąż jeszcze za nim patrzyłem, kiedy z domostwa wyszedł zaaferowany Lart w towarzystwie rumianego parobka od starosty. Chłopek znacząco wskazał domek uczepiony skały.

– Tam mieszkał. Dobry był z niego człowiek, pomagał, jakby co… Szkoda!

– Fatalnie – zwrócił się do mnie Lart. – Okazało się, że staruszek nie żyje.

– A umarł – skwapliwie potwierdził chłopina. – A potężny był z niego czarodziej, całkiem jak… – zawahał się, przyglądając mi się nieufnie – całkiem jak pan.

Unosząc głowę, spojrzałem na dom czarodzieja.