Jezioro było okrągłe jak głęboki talerz i otoczone lasem. Pnie wysokich sosen zachodzące słońce barwiło czerwienią, wyglądały więc jak ogromne, płonące świece. Marran wypłynął na środek jeziorka, czując ulgę w utrudzonym w ciągu dnia ciele.
Dzisiaj narąbał sporo drew, wykopał ze trzy worki ziemniaków, pomagał nosić kosze z jabłkami i dokonał wiele jeszcze innych podobnych rzeczy. Nikt go do tego nie zmuszał, sam się zaoferował. Chociaż miał zamiar spędzić w chatce nad jeziorem tylko jedną noc, przebywał tutaj już dwa tygodnie.
Chatka była otoczona pniami drzew niczym kolumnadą. Zbudował ją od dachu do fundamentów gospodarz o imieniu Obri. Wytyczył miejsce na obejście, wykarczował drzewa i przyjechał tutaj z młodą żoną. Przy brzegu jeziora można było zobaczyć brodzącego po kolana ich pięcioletniego synka.
– Hej! – wołał malec do Marrana, machając ręką. – Ostrożnie! Nie płyń za daleko, bo cię wodnik porwie!
Raul właśnie zawrócił do brzegu. Ciemniała czerwień zachodu, ciemne sosny odbijały się w wodnym zwierciadle. Marran rozpraszał ten obraz mocnymi wymachami rąk. Na przeciwnym brzegu żaby rozpoczynały wieczorny koncert.
Malcowi na brzegu towarzyszyła teraz jego matka, Itka. Wyciągnęła synka z wody i ocierała mu nogi płóciennym ręcznikiem. Odwróciła się, żeby nie patrzeć na wychodzącego z wody mężczyznę.
Marran ubrał się w ustronnym miejscu. Żabki próbowały zestroić się w jeden chór, wyśpiewując długie rulady.
– Zmęczony? – spytała Raula uśmiechnięta kobieta. – Drewna wystarczy nam na pół roku…
Chłopczyk tańcował wokół swej mamy na wilgotnym piasku. Mężczyzna uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Wkrótce wróci Obri – oznajmiła Itka. – Wszystko przygotowałam na kolację, mamy jeszcze chleb, a jutro upiekę nowy…
Obri był znakomitym myśliwym i całkiem dobrym rybakiem. Ogródek uprawiała niewiasta, mieli trzy jabłonie, krowę i kury. Mąkę kupowali w najbliższej wsi.
– My z Raulem dobrze się dzisiaj sprawiliśmy – zwróciła się do syna. – A ty, Gaju?
Chłopczyk gorliwie kiwał głową. Podskakiwał wysoko i pogwizdywał, nie wiedząc jak jeszcze wyrazić przepełniającą go radość.
Itka przysiadła na pniu powalonego, starego drzewa, całkiem odartego z kory. Wyciągnęła przed siebie zmęczone nogi i spojrzała na drugi brzeg, gdzie żabki wreszcie zaśpiewały zgodnym chórem. Kobieta zaśmiała się cicho.
– Wiesz, że Obri ma sześciu braci? Wszyscy ożenili się zgodnie z wolą ojca. Płakali, gryźli palce, ale żaden z nich się nie sprzeciwił…
Uśmiechnęła się w tym momencie tak gorzko, że Raul od razu zmiarkował, iż z jej mężem było inaczej.
– Domyślasz się, jaki był jego ojciec?
Zacisnęła pięść i podsunęła Raulowi pod nos.
– Taki był – podjęła, nie przestając się uśmiechać. – Miał duże gospodarstwo, trzy chałupy, stada, przędzalnię, farbiarnie i sad brzoskwiniowy. Siedmiu synów, a Obri był najmłodszy. Samych parobków miał setkę… Ani jedna dusza w gospodarstwie nie śmiała się nigdy sprzeciwić właścicielowi choćby słówkiem!
Opowieść ją rozpaliła. Nawet w zapadającym zmroku Raul dostrzegał, jak błyszczą jej oczy i drżą policzki. Milczała chwilę, uśmiechając się do swoich myśli, potem podjęła, z trudem skrywając satysfakcję.
– Obri powiedział, że chce się ze mną ożenić. Strach, co się działo! Obri nie miał zresztą zamiaru się tłumaczyć. Był w końcu najmłodszy… Stary szalał ze złości. Po raz pierwszy coś poszło nie według jego woli. Wygnał syna z domu i wyklął nas oboje. Stare baby skrzeczały: nie będziecie szczęśliwi! No i co?!
Z gęstniejącej coraz mocniej ciemności wyskoczył Gaj i bezceremonialnie wskoczył Raulowi na barana.
– Wio, koniku! Jedziemy do domu!
Stojący przed chatką Obri zaśmiał się na ich widok i zawołał z udawaną surowością:
– Gospodarz wrócił, a gdzie wieczerza?
Gaj zeskoczył z ramion Raula i rzucił się ojcu na szyję.
– Przyniosłeś zajączka, tatusiu?
Prowadząc malca do chaty, ojciec rozpoczął długą opowieść o zającu, któremu sprytnie udawało się unikać wnyków i sideł. Idąca za nimi Itka, spoglądała na nich z czułością, graniczącą z uwielbieniem.
Gdzieś daleko ciemnowłosa, niemłoda kobieta siedziała pochylona nad obrusem z kroplami krwi i zdumiewała się, jak jasno błyszczą. Niewiele brakowało, a w pierwszej chwili poczułaby się urażona. Jak może być bez niej szczęśliwy? I to z kim? Niemożliwe…
Następnego ranka Obri nie poszedł na polowanie. Wszyscy razem śniadali przy stole wyniesionym na ganek. Gaj pił syrop, przygotowany przez ojca z miodu dzikich pszczół. Co rusz podtykał opróżniony kubek pod dzbanek. Obri smarował chleb gęstą śmietaną, posypywał solą i spożywał razem z cebulą. Itka maczała kawałki chleba w mleku i co pewien czas podsuwała je synowi, odganiając natrętne osy od miodowego syropu. Mleko ściekało po bródce dzieciaka, a jego matka szybko ocierała spadające na stół krople. Ojciec kręcił głową karcąco.
Raul spoglądał na nich, przeżuwając grzankę i uśmiechał się w roztargnieniu do jesiennego, szaroniebieskiego nieba. Jeszcze mu się w życiu nie zdarzyło występować w sielance.
– Jeszcze! – żądał Gaj, podsuwając kubek.
Obri nalał mu znowu, a chłopczyk pochwycił naczynie obiema dłońmi. W tej samej chwili Itka pacnęła osę, krążącą blisko twarzy jej synka. Owad zatrzepotał skrzydełkami i wpadł prosto do kubka.
– Gaj! – krzyknęła wystraszona matka.
Chłopak jednak łykał napój dużymi haustami i zanim kobieta zdążyła wyrwać mu kubek, stało się nieszczęście.
Gaj wytrzeszczył oczy, zachłysnął się i krzyknął boleśnie, szeroko otwierając usta. Osa użądliła go w krtań.
Kubek wypadł mu z rąk i potoczył się po stole. Zydel, na którym siedział Obri, przewrócił się na ziemię. Itka chwyciła dzieciaka i zaczęła chuchać mu do ust, żeby choć trochę zmniejszyć ból. Raul, próbując pomóc, nalał wody do swego kufla.
– Może wody… Może woda pomoże…
Gaj nie mógł już nawet krzyczeć ani przełykać, tylko nadal szeroko otwierał oczy, z których płynęły strugi łez. W gardle narastała opuchlizna. Chłopczyk zaczął się dławić.
– Obri! – zawołała Itka. – Jedź do wsi po lekarza, szybko!
Żaden medyk nie zdążyłby już pomóc dzieciakowi. Twarzyczka zsiniała, powieki opadły. Umierał, dusząc się boleśnie w ramionach swojej matki.
– Synku! – wołała kobieta, dalej próbując robić sztuczne oddychanie.
Obri pobiegł mimo wszystko po konia, chociaż do najbliższej wsi było pół godziny jazdy, a jego syn mógł skonać w ciągu najbliższych minut.
Gaj krztusił się okropnie, jego matka wiła się w bezsilnej męce. W takiej chwili Raul miał niespodziewaną wizję.
Ujrzał wysoko sklepioną komnatę. Na długich półkach pobłyskiwały złocone grzbiety grubych foliałów, stół także był zawalony księgami. Siedział za nim pewny siebie młodzik. Lart Legiar, rzucił właśnie przed nim na blat ogromne tomiszcze.
– I do czego mi to potrzebne? – pytał chłopak z lekceważącym grymasem. – Chcesz ze mnie zrobić lekarza? Wystarczy, że wypowiem parę zaklęć i żaden medyk mi nie dorówna!
– Nie umiesz czytać, Marranie? Co w tym złego, jeśli choć odrobinę zmądrzejesz? – pytał mag.
Na pierwszej stronie widniała rycina przedstawiająca nagiego człowieka, jego czerwone, obnażone mięśnie, ze strzałkami i opisami. Dalej ten sam człowiek ukazany był jakby od środka: serce, wątroba… Nie o to chodzi. Z jakiegoś powodu mu się przecież to przypomniało? Naderwana stronica… Porody… Wielkie nieba, co tu mają do rzeczy? Są młodzi, jeszcze będą mieć dzieci… „Stare baby skrzeczały: nie będziecie szczęśliwi!”. Co było jeszcze w księdze, której nie chciałem czytać?