Выбрать главу

– Synku! Synku! – jęczała kobieta.

Błędne spojrzenie Raula spoczęło na nożu, spoczywającym na blacie. Zwykły, stołowy nóż.

Przypomniał sobie: przypadek dziecka chorującego na dyfteryt. Nie mógł oddychać, a wówczas za pomocą skalpela…

Raul chwycił narzędzie. Rękojeść jakby przylgnęła do wnętrza dłoni.

Boże, nie dam rady. Nigdy jeszcze nie robiłem niczego takiego.

Boję się krwi.

Będę zwykłym mordercą.

– Daj mi go, Itko – powiedział nieswoim głosem.

Nie usłyszała go albo nie zrozumiała. Powiedział głośniej:

– Wiem, co trzeba zrobić. Daj mi dzieciaka.

Odebrał jej chłopczyka i położył go na trawie. Gaj stracił przytomność.

Nie tutaj. Lepiej będzie w domu.

Podniósł bezwładne ciałko i pobiegł do chaty. Itka zastąpiła mu drogę.

– Dokąd go niesiesz?!

– Ratuję go, jasne? – wrzasnął, odepchnął kobietę i wszedł do środka.

Na łóżku? Lepszy będzie stół…

Nóż zadrżał w spoconej dłoni. Chyba w tym miejscu na szyi…

– Nie!!! – zawyła kobieta i chwyciła go za rękę, wbijając paznokcie. – Nie zarzynaj go, bydlaku, morderco!

Raul zacisnął zęby i odepchnął ją ku ścianie.

– Obri!!! – zawołała ze wszystkich sił.

Raul znowu porwał chłopaka i pobiegł w górę po schodach na strych. Chwyciła go za nogę, ale wyrwał się, wpadł do środka i zamknął za sobą drzwi, zatrzaskując zasuwę.

Czy dzieciak jeszcze żyje?

– Obri! Obri! – wołała kobieta.

W tym miejscu na szyi. Jak na rycinie w księdze. Oby się tylko nie zadławił krwią.

Jeśli źle to zrobi, chłopak na pewno umrze. Może już nie żyje!

Raul przejechał nożem po gardle chłopca.

Jeszcze, jeszcze. Boże, ile krwi! Jeszcze. Morderca… Żebym tylko nie zemdlał! Jeszcze…

Coś ciężkiego uderzyło w drzwi. Obri rąbał je z metodyczną rozpaczą.

– To wampir! – krzyczała Itka. – Zabij go, Obri!

Raul rozchylił trzęsącymi dłońmi ranę na szyi dzieciaka. Rozejrzał się wokół. Na ścianach półki ze słoikami, w kącie grabie, łopata i miotła, lampa naftowa, blaszany lejek… Szybko.

Jeszcze bardziej rozchylił ranę i wcisnął w nią cienki koniec lejka. Tak trzeba.

– Ludożerca! – ryczał za drzwiami gospodarz.

Drzwi pękały z trzaskiem.

Czyżby księga Larta kłamała?

Nagle chłopczyk zarzęził. Odetchnął.

Oddychał przez otwór w gardle, podczas gdy krew wyciekała przez lejek, umożliwiając dostęp powietrza. Kolejny chrapliwy oddech. Żeby się tylko nie zadławił. Wdech. Wydech.

Drzwi rozpadły się. Wpadł Obri, tocząc wokół obłędnym spojrzeniem. Ujrzał okrwawionego synka z lejkiem w gardle i zachwiał się.

– Oddycha!!! – zawołał Marran. – Zobacz, oddycha!

Gospodarz ruszył do przodu ciężkim krokiem, odepchnął Raula i pochylił się nad dzieciakiem. Mały dochodził do siebie, sinizna z twarzy ustępowała.

– Itko! – ochryple zawołał Obri.

Stali we dwoje nad swym pierworodnym, patrząc jak unosi się i opada pierś zalana krwią. Marran siedział w kącie, łykając łzy i powtarzając nieprzytomnie:

– Oddycha… Oddycha… Żyje!

Na policzku miał ślad paznokci Itki.

– Nigdy tego nie zapomnę – oświadczył Obri. – Przysięgam na wszystkie świętości, że odtąd jesteś moim bratem i wszystko, co moje, należy teraz do ciebie. Możesz mieszkać tutaj nawet do śmierci. Zrobię dla ciebie wszystko, choćby za cenę życia.

Na łące przed domem chodziła Itka, kołysząc w ramionach synka z obwiązaną szyją.

– Dzięki – odparł Raul, wodząc za nią spojrzeniem. – Ja także niczego nie zapomnę. Mimo wszystko muszę jednak odejść…

Milczeli chwilę.

– Gdziekolwiek byś przebywał – powiedział gospodarz – pamiętaj, że tutaj czekają na ciebie.

Raul podszedł do niewiasty z dzieckiem. Gaj uśmiechnął się doń szeroko, kobieta zaś oddała syna w ręce męża i padła przed Marranem na kolana. Ledwie mu się udało ją podnieść.

Wyszedł na gościniec. Kiedy chata zniknęła za kolumnadą sosen, ktoś odezwał się do Raula, ni to na ucho, ni to w środku głowy: „Ho, ho! Podobasz mi się, szczęściarzu!”.

Zadrżał. Bał się tego głosu. Znowu miał wrażenie, że jest obserwowany.

Opuściliśmy wieś, kiedy słońce stało jeszcze wysoko na niebie. Łujan nie odprowadził nas, mnie zaś ciarki chodziły po plecach na myśl o samotnym chłopcu w ciemnym domu z grobowcem w pobliżu.

Powieki mi opadały z niewyspania, Lart jednak, który w ogóle nie spał, był przytomny i skupiony. Uprzedzając moją nieśmiałą próbę nawiązania rozmowy, odesłał mnie do wnętrza karety.

Zasnąłem, wsłuchany w stukot kół, wspierając głowę na obitych wytartym aksamitem poduszkach. Miałem niespokojny sen, z którego długo nie mogłem się przebudzić. W końcu udało mi się rozewrzeć posklejane powieki i ujrzałem miarowo kołyszącą się firankę u okna karocy.

Przeciągnąłem się z trudem i usiadłem, kładąc nogi na przeciwległym siedzisku. Głowa mnie bolała. Cała nasza podróż wydawała mi się tak bezsensowna, że żyć mi się odechciewało.

Otworzyłem okno i wystawiłem głowę na strumień świeżego powietrza. Nieco mnie otrzeźwił, postanowiłem zatem przesiąść się na kozioł obok mego pana. Zawołałem, ale nie doczekałem się odpowiedzi, więc uczepiony drzwiczek postawiłem stopę na stopniu i spojrzałem na woźnicę.

Na koźle siedziało Coś, na pół odwrócone w moją stronę. Widziałem tylko żółte, lodowate źrenice. Zacisnąłem kurczowo palce na uchwycie. Coś chrząknęło i powiedziało ochrypłym, skrzekliwym głosem:

– No tak.

Zdobyłem się w tej chwili na wrzask.

Krzyczałem, niczego nie widząc już przed oczyma. Miotałem się, machając rękami i nogami, zrywając w końcu brokatową zasłonkę. Słońce zajrzało do okna i wtedy się obudziłem.

Kareta zwolniła bieg i zatrzymała się. Drzwi się otworzyły i Lart zajrzał do środka.

– Co się stało?

Patrzyłem na niego bezmyślnie. Chwycił mnie za kołnierz i potrząsnął.

– Dlaczego krzyczysz?

– Widziała mnie… – zaszeptałem w strachu – widziała!

– Kto? – zapytał, posępniejąc.

– Trzecia Siła – wyksztusiłem z trudem.

Wzdrygnął się, chmurząc się jeszcze bardziej.

– Co ty bredzisz?

Zacinając się i plącząc słowa, opowiedziałem mu swój sen. W trakcie mej opowieści troska i napięcie znikały z jego twarzy, a kiedy skończyłem, odetchnął z ulgą.

– Nie… To był tylko twój strach.

Wciąż patrzyłem na niego wzrokiem zaszczutego zwierzątka. Uśmiechnął się, wyciągnął mnie z karety i posadził obok siebie na koźle.

Szóstka karych koni dziarsko przebierała nogami. Jechaliśmy bezkresnym stepem, wśród drżącego z gorąca powietrza.

– Trzecia Siła nie interesuje się tobą – powiedział mag.

– To prawda? – zapytałem z nadzieją. – Czy to na pewno prawda?

– Na pewno – potwierdził zmęczonym głosem. – Śledzi innego człowieka, którego ujrzeli w Wodnym Zwierciadle Łujan i jego mistrz.

Przestałem go słuchać przez chwilę, odczuwając całą skórą woń stepu i lawinę słonecznych płomieni, spływającą z błękitnego nieba. Odczuwałem taką ulgę, jak jeszcze nigdy w życiu, na chwilę zatem utraciłem kontakt z doczesnymi problemami czarodziejów i ich uczniów. Zdawało mi się, że niczego więcej nie muszę się bać. Jakbym narodził się na nowo albo wyszedł żywy z topieli. Miałem ochotę śpiewać w głos.

Jednakże błogie uczucie bezpieczeństwa trwało nie na tyle długo, jakbym tego pragnął.