Выбрать главу

– Co? – zapytałem, przytomniejąc. – Kogo zobaczyli w Zwierciadle?

Lart strzelił z bata nad końskimi grzbietami.

– Sądzę, że Odźwiernego.

Uczucie szczęścia ulotniło się równie szybko, jak wcześniej pojawiło.

– Kim jest ten Odźwierny? – spytałem, zamierając.

Lart odpowiedział tylko ponurym spojrzeniem.

Kilka dni później zatrzymaliśmy się na krótki popas w przydrożnej gospodzie. Pierwszej nocy przebudziłem się ze znanego mi już koszmaru z dławiącym gardło uczuciem lęku.

Leżałem w puchowej pościeli, w najlepszej izbie gospody, ciemnej i pustej.

Coś bezkształtnego, ciężkiego i zimnego siedziało mi na piersi.

Próbowałem się bezskutecznie obudzić. Próbowałem przekonać sam siebie, że to dalszy ciąg snu, lecz nie mogłem w to uwierzyć, zbyt realne było bowiem odczucie śliskiej lepkości i odoru zgnilizny.

Siedzący na mnie stwór wpatrywał się w moje oczy mętnymi ślepiami. Mlasnąwszy ohydnie, zaczął pełznąć do mego gardła. Rzucałem się jak schwytany królik. Chwytając spazmatycznie powietrze, usiłowałem zawołać Larta. Krzyk jednak nie wydobywał się ze ściśniętego gardła, tylko nikłe piski.

W tym momencie zamknięte od wewnątrz drzwi rozwarły się gwałtownie, uderzając o ścianę. Na progu stał ktoś z wąskim, błyszczącym ostrzem w prawicy. Stwór siedzący na mej piersi napęczniał jak pusty pęcherz, potem pękł z cichym, suchym trzaskiem. Na podłogę spłynął jakiś obłoczek. Wszystko to widziałem jak we mgle.

Lart podniósł na czubku szpady to, co leżało na dywaniku. Na sztychu kołysało się niepewnie coś na kształt żabiej skórki. Mag wyszeptał jedno słowo i owa wylinka zapłonęła zielonkawym ogniem. Legiar wrzucił ją do pustego kominka.

Zbliżył się do mnie dwoma długimi krokami. Skuliłem się, jak zbity pies. Nalał wody z dzbanka do kubka i podał mi do wypicia.

– Panie – powiedziałem, cały się trzęsąc – to nie był sen. Tym razem nie.

Jego świecące w ciemności oczy powoli przygasały.

– To nie było to, o czym myślisz – powiedział pobłażliwie. – Nie to, co Orlan i jego uczeń ujrzeli w Zwierciadle. To było jedno z tych paskudnych stworzeń, jakie zawsze żyły na ziemi. Na szczęście nie tak niebezpieczne. Jest ich wiele, choć zazwyczaj stronią od ludzi. To dzieci nocy… ale nie mają nic wspólnego z Trzecią Siłą – mówił tak, jakby głośno myślał.

Chciał się podnieść, ja jednak chwyciłem go mocno za rękę.

– Niech pan zostanie…

Usiadł znów obok mnie. Chwilę pomilczał, potem rzekł w zadumie:

– Zapewne takie stworzenia wyczuwają jej nadejście. Niecierpliwią się i zatrwożone wypełzają ze swoich nor… A może nie?

Spojrzał na mnie pytająco.

– Panie mój – odparłem z całym przekonaniem, na jakie tylko było mnie stać – myślę, że kiepska ze mnie przynęta. Atakuje mnie nie to, co powinno. Jakieś paskudztwo. Proszę, niech mnie pan zdejmie z haczyka. Już dłużej tak nie mogę.

Położył mi z westchnieniem dłoń na ramieniu. Zastygłem, gdyż zdarzyło się to dopiero drugi raz podczas naszego wspólnego życia.

– Damirze – powiedział – czy naprawdę sądzisz, że mógłbym cię poświęcić?

Załkałem i przywarłem do jego ręki.

– Uspokój się – zamamrotał czarodziej. – Możesz uznać, że zostałeś zdjęty z haczyka.

Część czwarta. Zew

Lato się kończyło. Coraz trudniej było nocować pod gołym niebem, za to dni były wciąż takie same, długie i ciepłe. Nadeszło Święto Plonów.

We wszystkich wsiach i miasteczkach świętowano z niezwykłą werwą. Tego roku zdarzył się wspaniały urodzaj. Wino lało się nieprzerwanym strumieniem. Przy ustawionych wzdłuż ulic stołach odbywały się rozmaite, barwne obrzędy dziękczynne wobec ziemi darzącej ludzi swymi dobrami. Najbardziej pożądanym zjawiskiem na takim święcie był przypadkowy gość, podróżnik z dalekich stron. Raul wielce to sobie chwalił. Kolejni gospodarze hojnie go ugaszczali, gdziekolwiek się tylko pojawił.

Na placach krążyły taneczne korowody, śmiałkowie wdrapywali się na gładkie słupy, aby zdobyć cukrową podkowę, ktoś tam, ku uciesze gawiedzi, jechał wierzchem na grzbiecie dorodnej świni, inny, okryty snopkiem zboża chodził od chaty do chaty ze śpiewem, dostając za dobre życzenia kieliszek wódki, dopóki nie padł gdzieś pod płotem, a rozradowane kury nie zaczynały wydziobywać ziaren z jego okrycia. Dzieci śpiewały chóralne pieśni, młodzież piękniała i umizgiwała się do siebie, toteż wiele dożynkowych spotkań kończyło się przed ołtarzem.

Raul wędrował od wsi do wsi, wszędzie napotykając zastawione stoły, kuszące zapachy wędzarnianych dymów, miejscowych muzykantów grających na grzebieniach, dudach i bębnach, rumiane, jaśniejące lica, podobne dojrzałym owocom i owoce podobne do rumianych liczek. Wszędzie namawiali gościa, żeby jeszcze został, on jednak wymawiał się uprzejmie i szedł dalej.

Potem nadeszła pora ślubów i wesel. Marran widział ich wiele. Szlochały panny młode, wydawane wbrew woli, ojcowie rodów bezwzględnie egzekwowali swoją władzę, radośnie gruchały parki, które miały szczęście pobrać się z miłości. Znowu wino lało się strumieniami i trudno było czasem odróżnić łzy smutku od tych radosnych.

Wesela się skończyły, stoły wniesiono do domów. Coraz później wschodziło słońce, coraz chłodniejsze były noce. Raul przepracował tydzień jako czeladnik garbarza i dostał za to stare, lecz mocne buty zamiast zdartych całkiem trzewików. Prawdziwym błogosławieństwem stała się też dla niego gruba, pasterska kurtka, kupiona okazyjnie gdzieś po drodze. Nie obawiał się już zimy, czuł się zdrowy i pełen sił.

Zaakceptował w pełni swoje życie. Odpowiadały mu: ciągła wędrówka na zmęczonych nogach, ciężka praca za kawałek chleba i gruba kurta chroniąca od wiatru. Jego duszę opuściły niedobre uczucia: gorycz utraty, zatruwająca mroczne wspomnienia, oplatający całe jestestwo zwodniczy ból, pustka w sercu, zdawałoby się, niemożliwa do zapełnienia. Uchodziły nieprędko, po trochu, lecz za to bezpowrotnie. Od niczego nie uciekał i nigdzie się nie spieszył. Szedł po prostu przed siebie, pogwizdując i popatrując na niebo.

Spokój i pewność siebie nie opuszczały Marrana, aż pewnego dnia droga przestała być mu przyjazna.

To było jak sztylet w plecy. Marran w pierwszej chwili nie rozumiał, co się dzieje. A działo się coś bardzo dziwnego: droga pod nogami zaczęła stawiać mu zaciekły, niepojęty opór.

Chciał skręcić w lewo na rozstajach, lecz trakt tak się przed nim splątał, że skręcił w końcu w prawo. Szedł cały dzień od świtu do nocy tylko po to, żeby wrócić na miejsce uprzedniego noclegu. Krążył w kółko, chociaż zdawało mu się, że idzie ciągle naprzód. Gościniec kpił zeń i zdradzał go.

Rozeźlony, próbował przechytrzyć los, zostawiając znaki na przebytym szlaku, prędko jednak przekonał się, że to na nic: i tak okazywało się, że wkroczył na złą drogę.

W końcu pojął, że wina nie leży po stronie drogi, lecz ma jakiś związek z nim samym, z odwiecznym zamętem w jego duszy i słyszanymi czasem głosami. Od tej chwili poddał się i przestał sprzeciwiać obcej, potężnej woli, aby zebrawszy siły, rozprawić się w niedalekiej przyszłości z niewidzialnym przewodnikiem. Nie wiadomo, czym zakończyłby się taki pojedynek, gdyby nagle w biały dzień Raul nie usłyszał krzyku na pustej drodze.

Jakaś kobieta krzyczała błagalnie, z rozpaczą. Po chwili dał się słyszeć męski głos i niewiasta znów zawołała płaczliwie:

– Ludzie! Na pomoc! Zostaw mnie, ty…!

Raul rozchylił ostrożnie gęsty krzew, pokryty malowniczo czerwonymi i żółtymi liśćmi. Po drugiej stronie krzaka część gałęzi była ogołocona, czego przyczyną była okrutna szamotanina trojga ludzi. W gęstej, wyblakłej trawie migały cienkie, bose nogi krzyczącej. Nad nią pochylało się dwóch barczystych mężczyzn, odwróconych plecami do patrzącego. Jeden mamrotał uspokajająco, drugi usiłował przycisnąć do ziemi trzepoczące nóżki.