– Aaaa! – zawyła znowu kobieta i jeden z osiłków zatkał jej usta dłonią.
Raul wycofał się cicho, podreptał parę kroków, pomacał swój obity kiedyś bok, sklął sam siebie, przygryzł dłoń i zawrócił na miejsce incydentu.
Siłacze zwyciężali. Bose nogi zostały przygwożdżone kolanem, usta skutecznie zatkane, tak więc spomiędzy zgniecionych traw dochodziło jedynie nieartykułowane rzężenie.
– Co się tu dzieje? – zapytał Marran głosem gospodarza, który przyłapał parobków na gorącym uczynku.
Najwidoczniej siłacze słyszeli już wcześniej pytania zadawane takim tonem, porzucili bowiem swą ofiarę i odwrócili się jak na komendę. Widok intruza zdziwił ich, lecz wcale nie wystraszył. Ich ofiara, umorusana dziewczyna, próbowała odczołgać się i uciec, wykorzystując chwilowe zamieszanie. Pewnie by się to jej udało, gdyby jeden z chłopaków nie złapał jej za długie, czarne włosy, potargane w trakcie walki.
– Co tu się dzieje? – powtórzył Raul podniesionym głosem i odwróciwszy się, wezwał wyimaginowanych towarzyszy podróży: – Łobosz! Wobła! Chodźcie tu!
Miał nadzieję, że tęgie chłopy stropią się chociaż na moment i wypuszczą ofiarę. Niestety, tak się nie stało. Jeden z osiłków wczepił mocniej swój potężny kułak w loki ofiary, drugi zaś wstał z ziemi i podciągając gacie, wyjrzał na drogę, która oczywiście okazała się pusta. Wyrostek splunął pogardliwie i wycedził szyderczo przez zęby:
– Ej, ty! Zmiataj stąd, pókiś cały. Ona nie dla ciebie! Też mi obrońca!
I powrócił do poprzedniego zajęcia. Dziewczyna szarpała się i płakała.
Raul podniósł z pobocza drogi ciężki, ostro graniasty kamień i podskoczywszy ku gwałcicielom, wbił go z rozmachem w pierwszy z brzegu byczy kark. Tamten zaryczał, a zanim drugi zorientował się, co się dzieje, dostał kolanem w szczękę.
Potem sytuacja się mocno skomplikowała.
Kamień wyleciał mu z ręki. Napastnicy skoczyli na niego z dwóch stron, on zaś cofał się i uskakiwał, kopiąc twardymi noskami świeżo zdobytych butów pękate łydki napastników. Tamci pojękiwali i przysiadali, chwytając się za nogi. Parę razy ciężkie kułaki spadły na jego twarz, a wówczas odlatywał na tyle daleko, że na swoje szczęście zawsze zdążył się podnieść, nim tamci zdążyli skopać leżącego.
Dziewczyna okazała się cennym sojusznikiem w tej walce. Tłukła chłopaków po plecach wziętym nie wiadomo skąd grubym kijem, rzucała się na nich z tyłu, pokrzykując wojowniczo i nadal wzywając pomocy. Wiejskie byczki ciężko dyszały, zadając na oślep ciosy, z których niejeden mógłby się okazać śmiertelny, gdyby tylko trafił do celu.
Za którymś razem Raul miał pecha: kolejny cios ogłuszył go na tyle, że nie zdążył się podnieść. Tamci zwalili się nań jednocześnie, przeszkadzając sobie nawzajem. Marran uznał już, że nadszedł jego koniec, gdy nagle jeden z osiłków padł na niego bezwładnie, jak worek ziemniaków. Nad nim stała dziewczyna z ciężkim kamieniem w dłoniach. Drugi uniósł głowę ze zdziwieniem i w tej samej chwili Raul zadał mu ostatkiem sił cios w podbródek. Jęknął, przygryzając język.
Dalej sytuacja się uprościła. Ten, który dostał kamieniem w potylicę tylko się miotał i pojękiwał, drugi zaś, przyciskając dłonie do okrwawionych warg, cofał się powoli i w końcu umknął boczkiem, co chwila oglądając się ze strachem.
Rozgorączkowana walką dziewczyna uśmiechnęła się szeroko do ocierającego się z krwi Raula.
– Trzeba było od razu walić w łeb. Mogli cię zabić…
Jej okrągłe, śliwkowe oczy spoglądały na niego z zachwytem i subtelną ironią.
Miała na imię Tilli i skończyła szesnaście lat. Według jej opowieści, mieszkała z ojcem, macochą i młodszym bratem, ale tak jej dojadło rodzinne życie, że całe lato spędzała na włóczędze. Włóczyła się odkąd nauczyła się chodzić. Latem zawsze łatwiej gdzieś przenocować i coś złowić, lecz nadciągały jesienne chłody, a nie miała najmniejszej ochoty wracać do rodziny, tym bardziej, że ojciec z pewnością sprałby swoją marnotrawną córkę za niewłaściwe prowadzenie się.
Siedzieli przy ognisku. Dziewczyna, otulona w kurtkę Raula, opowiadała mu w zaufaniu, jak skraść bez hałasu kurę, jak złowić rybę na oścień, a potem upiec w gorącym popiele, o tym, że zarabiała czasem niańcząc dzieci, a także, jak jej brat schwytał w lesie tchórza i nauczył go przeskakiwać przez koło, jak jej macocha urodziła martwe bliźnięta, a we wnętrznościach złowionej ryby znaleźli raz miedziaka.
Gestykulowała dłońmi, pokazując, jakim wesołkiem jest jej ojciec, kiedy się upije, a jaki jest surowy na trzeźwo. Jej gwałtownych ruchów nie mogła powstrzymać nawet pasterska kurta, w której tonęła po sam koniuszek nosa. Śliwkowe oczy rozjarzone były płomieniami ogniska. Raul odbijał się w nich jako niepokonany i śmiały heros. Dziewczyna trzepotała gęstymi rzęsami, chichotała wdzięcznie pozornie bez powodu i zerkała na młodzieńca powłóczyście, choć także nieco kpiąco.
Zjedli upieczone w ognisku ziemniaki, przegryzając kukurydzianymi, pokrytymi popiołem plackami. Tilli, która do tej pory gadała bez przerwy, przycichła na chwilę i pochyliła się ku niemu poufale.
– Ru… – Takie przezwisko nadała mu od razu, gdy się przedstawił. – A ciebie pewnie rzuciła ukochana i dlatego jesteś taki dziwny i wędrujesz samotnie? Prawda?
Raul uśmiechnął się. Jej twarzyczka wydawała się w tej chwili tak poważna i pełna współczucia. Zmieszała się, widząc jego grymas i wytłumaczyła go sobie po swojemu.
– A może nie, takiego chłopaka, jak ty, nie odtrąciłaby nawet najgorsza suka… Więc co jest z tobą?
Raul pogładził ją po włosach. Speszyła się jeszcze mocniej.
– Dobrze, wiem, głupia jestem…
Zrobiło mu się jej żal. Chwycił szczupłe ramiona i przyciągnął ją do siebie. Zamarła, bojąc się ruszyć. Gdzieś w oddali zahukała sowa. Poza jasnym, ciepłym kręgiem, w którym siedzieli, kipiało nocne leśne życie.
– Ru… – zapytała cicho, dotykając jego ucha czubkiem noska. – Widziałeś kiedyś prawdziwego czarodzieja?
Wzdrygnął się odruchowo. Wyczuła to, przytulona do niego.
– Nie bój się – wymamrotała uspokajająco – tutaj w okolicy ich nie ma. Strasznie się ich boję, ale jestem ciekawa. Widziałam jednego z nich tego lata. Młody chłopak, ale jaki ważny! Cały w aksamitach i srebrze, w piórach i koronkach, a jechał poszóstną karetą! Miał służącego, wielkiego jak tyka… Nigdy bym nie poszła na służbę do czarownika, za żadne skarby! Zajechali przed gospodę, oberżysta wyskoczył w ukłonach… Ludzie zbiegli się patrzeć, mało płotu nie obalili! Mag zamknął się w izbie i wcale nie wychodził. Sługa mówił, że czarował…
– Wiesz co, Tilli – powiedział Marran, ziewając – chodźmy już spać.
Sen miał płytki i chaotyczny. Z wodnej głębiny wypłynęła przebita ościeniem ryba, która zamieniła się w złotą jaszczurkę, patrzącą na niego z wyrzutem szmaragdowymi ślepkami… Wydawała się rozczarowana, lecz nie była to już jaszczurka, lecz Tilli o długich rzęsach i wilgotnych oczach… Uczyła go skakać przez bardzo wąskie koło, które omal go nie zadusiło…
Przewrócił się na drugi bok i ujrzał morze. Wzdłuż długiego, płaskiego brzegu człowiek brodzi po kolana w wodach przyboju. Fale jednak, pieszcząc przybrzeżny piasek, nie tykają jego wysokich butów, omijając je i nie zostawiając śladów piany na miękkich cholewach. Od strony plaży zbliżają się do niego szczupły mężczyzna w towarzystwie dorastającego młodzika.