Выбрать главу

Zdaje się, że wiał silny wiatr, przyjemnie i trochę groźnie. Legiar mówił do młodego Marrana:

Przedstawię cię teraz. Wiele zależy od tego, jak cię potraktuje. Jestem dla niego wrogiem, ale ty nawet nie próbuj się mu sprzeciwiać. Chyba że nadal uważasz się za niepokonanego?

Marran podskakiwał, wzbijając tumany piachu i chichotał.

– No coś ty, Larcie! Widzisz, że włożyłem z tej okazji białą koszulę i oczyściłem buty. Baltazar Est zobaczy we mnie grzecznego, posłusznego chłopca!

Legiar nachmurzył się.

– Jesteś jeszcze niedojrzałym smarkaczem. Nie ma się z czego śmiać! Ostatni raz cię uprzedzam: żadnych zaklęć i przemian, żadnego jarmarcznego kuglarstwa! Postaraj się dla mnie: żadnej dziecinady! Est i tak zna cię wystarczająco dobrze…

Chłopiec zrobił wystraszone oczy.

– Larcie, będę skromny jak panienka. Mogę się nawet zaczerwienić. Chcesz, żebym się zaczerwienił?

Legiar wzniósł oczy ku niebiosom, jakby przyzywając je na świadka. Człowiek przy brzegu nadal brodził spokojnie, czasem schylając się i podnosząc małe kamyki. Jeden odrzucał z powrotem, na piasek lub do morza, inne chował do kieszeni. Kiedy zbliżyli się do niego, przerwał swoje zajęcie i jego lodowate, kamienne spojrzenie spoczęło na przybyłych.

Legiar uniósł otwartą dłoń na znak pokoju, Est odpowiedział tym samym. Marran uśmiechnął się beztrosko.

– Witaj, Alu – powiedział niedbale Lart. – Oczywiście wiesz, kim jest ten chłopak. Chcę ci go teraz oficjalnie przedstawić: Raul Ilmarranien.

Raul miał zamiar ukłonić się wdzięcznie, lecz zaniechał tego pod ciężkim spojrzeniem Esta. Ograniczył się więc do skromnego spuszczenia głowy.

– Witaj, Larcie – odparł po chwili Est zgrzytliwym głosem. – Więc to jest Marran.

Kolejna fala uderzyła o brzeg, omijając buty Esta i Legiara, mocząc zaś trzewiki Marrana. Baltazar chrząknął, Lart natomiast pstryknął palcami, porozumiawszy się z nim spojrzeniem. Morze uspokoiło się i wygładziło, jak polane oliwą.

– Widzę, że jesteś grzecznym chłopcem – zauważył nieco wzgardliwie Est.

Marran znowu pochylił głowę. Est odwrócił się, zgarnął z piasku garść kamyków i zaczął puszczać kaczki po gładkiej wodzie. Ostatni podskoczył dwanaście razy. Est skłonił się Lartowi i zrobił gest, jakby zamierzał odejść.

Raul schylił się, podniósł płaski, ciemny kamień i puścił go na wodę. Est odwrócił się i ujrzał szesnaście pięknych, długich podskoków.

Lart zaburczał coś niezrozumiale. Est zatrzymał się, wydobył z kieszeni garstkę kamyków. Pierwszy, jaki rzucił, podskoczył dwadzieścia jeden razy. Legiar obserwował to z posępnym obliczem. Baltazar pozwolił sobie na coś w rodzaju wyrozumiałego uśmiechu w stosunku do Marrana. Tamten zaś rozejrzał się po plaży, podniósł jeden kamień, przyjrzał mu się dokładnie, wyrzucił, podniósł inny i także wyrzucił. W końcu wybrał niewielki, pstrokaty, wygładzony morskimi falami na kształt cienkiego placka. Przymrużył powieki, przymierzył się do rzutu… Est śmiał się już pełną gębą, spoglądając drwiąco na Larta. Marran rzucił kamieniem.

Trzydzieści dziewięć.

Nastała chwila milczenia. Baltazar spojrzał chłopcu prosto w oczy, dziwiąc się, jak szeroko mogą otwierać się zwężone dotychczas powieki. Potem mag pstryknął palcami. Morze ożyło, fale zaczęły znowu silnie uderzać o brzeg. Est położył ciężką dłoń na ramieniu Raula.

– Szczeniak – zaskrzeczał z odcieniem czułości. – Bezczelny szczeniak.

Zbudziło go delikatne dotknięcie.

Ognisko dogasało w ostatnich czerwonawych błyskach, a do Raula tuliło się coraz mocniej coś miękkiego, ciepłego, niemal gorącego i dyszącego namiętnie. Marran dotknął ostrożnie owej istoty i przekonał się, że jej naga skóra jest niewiarygodnie gładka, tu i ówdzie pokryta lekkim puszkiem.

– Przeziębisz się – wymamrotał półprzytomnie młody mężczyzna. – Noc jest zimna…

Tilli nie odpowiedziała, lecz westchnęła jeszcze namiętniej i jeszcze mocniej przywarła do Raula.

Marran leżał nieruchomo, czując dwie urocze krągłości na swojej piersi i łaskoczące mu twarz włosy z wplątanymi źdźbłami trawy oraz małą, lekko wilgotną dłoń, gładzącą go po czole.

– Ru, zawsze marzyłam o kimś takim, jak ty…

– Zimno jest… Ubierz się… – powtarzał, próbując opanować narastającą w nim falę namiętności.

– Nie odpychaj mnie…

Rozchyliła mu kołnierz i pogładziła go po szyi.

– Jesteś taki dobry… Wszyscy inni to bydlaki, a ty jeden jesteś prawdziwym człowiekiem! No, co z tobą?

Jej dłonie gładziły jego odsłoniętą skórę. To było jak uderzenie piorunu!

– Kocham cię, Ru – powtarzała bez przerwy. – Zawsze o takim…

Usta dziewczyny trochę niezręcznie wpiły się w jego wargi.

Dogasające ognisko niosło ciężką woń dymu. Smagana porywami chłodnego wiatru skóra dziewczyny pokryła się gęsią skórką. Marran przytulił ją mocno, pragnąc rozgrzać. Zadrżał wewnętrznie, czując nadciągający przypływ bezwstydnych, gorących, pobudzających szybsze pulsowanie krwi w żyłach wizji.

Tilli wciąż mamrotała swoje, a jej drobne paluszki zmagały się właśnie z zapięciem jego koszuli. On uśmiechał się głupio w ciemności, gładząc machinalnie skórę na jej wystających żebrach, nieoczekiwanie twarde biodra i płaski, umięśniony brzuch. Nie miał siły opierać się dłużej tej gorącej fali, jaka go rozpierała od środka.

Wokół nich triumfowała mroczna, jesienna noc, sowy pohukiwały przeszywająco, wiatr szeleścił w pożółkłej trawie. Migotał żar dogasającego ogniska.

Tilli dała sobie w końcu radę z guzikami i jej drobna, wilgotna dłoń zawędrowała pod koszulę młodzieńca. Natrafiła na zawiniątko, skrywające złotą figurkę ze szmaragdowymi ślepiami.

– Ojej – szepnęła ze zdziwieniem – co to takiego?

Marran drgnął jak od uderzenia. Zerwał się z posłania I usiadł, przyciskając zawiniątko do piersi. Odepchnął dłonie dziewczyny.

– Nie twoja sprawa. Idź spać.

Serce podeszło mu niemal do gardła. Tilli siedziała przed nim naga i drżąca. Wyglądała w tej chwili jak rażona gromem. Ze śliwkowych oczu płynęły strugi gorzkich łez.

Następnego ranka ani razu na niego nie spojrzała.

Szli gościńcem. Raul spoglądał na emanujący urazą, kędzierzawy tył głowy dziewczyny i przeklinał siebie, Tilli, swój los i zdumiewał się, wzdychając, głupim porządkiem tego świata.

Trakt ożywiał się o tej porze. Naszych wędrowców dogoniły skrzypiące wozy. Konie pociągowe rzucały na piechurów spojrzenia pełne wyższości. W tę samą stronę sunęły powoli także wołowe zaprzęgi, człapali żebracy w łachmanach, ostrożnie szli ślepcy z przewodnikami, zamaszyście kroczyli rzemieślnicy ze skrzynkami narzędzi na ramieniu. Marran i dziewczyna zatopili się w owej barwnej kompanii. Przed oczyma tak różnorodnej gromady objawił się spory gród.

Najpierw pojawiły się dachy baszt, potem wieże w całości i mury obronne z czerwonej cegły, a nad blankami tychże masa kręcących się na wietrze i błyszczących w słońcu wiatrowskazów. Zdawało się, że mieszczanie puszczają w biały dzień fajerwerki.

Zachwycona tym widokiem dziewczyna, zapomniała o swej obrazie i zagadała do młodzieńca:

– Spójrz tylko!…

Tłumek wokół gulgotał z zapałem.

Raul zasłonił dłonią oczy przed słońcem. Most zwodzony był opuszczony, przy nim zaś przechadzali się strażnicy w kolorowych uniformach, uzbrojeni w piki. Kontrolowali przybyszów i pobierali myto za wejście do miasta.

Marran zapłacił dwa grosze, za siebie i całkiem spłukaną Tilli.

Wieśniacy z podziwem kręcili głowami, przechodząc przez tunel potężnej, bogato zdobionej bramy. Kiedy wyszli na plac rozciągający się za wrotami, chłopi kręcili się dosyć niepewnie, stając się natychmiast ofiarą miejscowych uliczników, którzy gwiżdżąc i rzucając grudkami błota, starali się ściągnąć z wozów to, co było źle przymocowane.