Выбрать главу

– Straże! – zawołał znowu. – Mój trzos! Dopiero co go miałem! Łapać złodzieja!

Pobladła buzia śmiertelnie wystraszonej Tilli, kiedy oficer w czerwonym mundurze zbliżył się wraz z oddziałem, surowo rozglądając się po otaczających miejsce zajścia ludziach. W tłumie zrobiło się zamieszanie.

– Łapać złodzieja! – zakrzyczał znowu mężczyzna w kaftanie.

– Nie ruszać się z miejsca! – ryknął oficer.

Żołnierze dalej uważnie przeszukiwali gawiedź oczyma. Porządni obywatele także obracali głowami, szukając złodzieja, który z pewnością nie mógł daleko uciec.

Tilli stała obok Raula blada, z żałośnie błyszczącymi oczami. Kurczowo wczepiła się palcami w rękaw jego kurty.

– Co z tobą? – zdziwił się Marran.

Tilli potrząsnęła głową w milczeniu. Miejski patrol właśnie do nich podszedł. W pobliżu obszukiwano jakiegoś podejrzanego wyrostka pod nadzorem okradzionego.

– Złodziej! Łapać złodzieja! – usłyszał Raul za plecami podniesiony, dziewczęcy głosik.

Kiedy się odwrócił, dziewczyny obok nie było.

Tilli, pomyślał z niezadowoleniem. Tego jeszcze brakowało! Dokąd ta idiotka polazła? Szukał jej oczami w tłumie ludzi.

W tym momencie ktoś szepnął coś na ucho pochylonemu oficerowi, który wyprostowawszy się, runął poprzez tłum z okrzykiem:

– Z drogi! Z drogi!

Raul stanął na palcach i zobaczył w końcu dziewczynę. Ona także go zobaczyła i z radością wskazała.

– To on, panie oficerze!

– Z drogi! – krzyknął raz jeszcze dowódca na plączących się pod nogami gapiów, dopadł Marrana i chwycił go mocno za ramię. Żołnierze otoczyli ich ciasnym kręgiem.

– O co chodzi? – zapytał Raul, starając się zachować spokój.

Zamiast odpowiedzieć oficer spojrzał pytająco na Tilli. Tamta kiwnęła gorliwie głową.

– To on! Proszę go obszukać, panie oficerze, trzosik ma wciąż przy sobie!

Raul zachwiał się, jak uderzony w twarz. Nie wierzył własnym uszom.

– Zwariowałaś? – wyjąkał zdrętwiałymi nagle wargami.

W tej chwili wykręcono mu ręce do tyłu i sprawne ręce obmacały boki, aż w końcu z głębokiej kieszeni pastuszej kurtki wydobyty został ciężki, skórzany mieszek.

– A cóż to takiego?

Raul spoglądał bezmyślnie na sakiewkę, której widok przesłaniała coraz gęstsza mgła. Nogi się pod nim ugięły… Tilli? Dlaczego? To jakieś szaleństwo…

– Pytam ciebie, czyj to mieszek? – indagował gromko dowódca.

Raul uniósł głowę i spojrzał na nich. Stwierdził przy okazji, że strażnicy mają dziwnie przystrzyżone brwi.

Zabrali go ze sobą. Mieszczanin w długim kaftanie niezmiernie ucieszył się, odzyskawszy swój pękaty trzos. Gdzieś na pograniczu świadomości Raul słyszał trajkotanie Tilli: „Widziałam, jak zwinął mieszek i schował do kieszeni. Od dziecka miałam dobry wzrok, rozumiecie?”. Jakiś dzieciak pytał rodzica: „Tatku, to jest złodziej? Co mu zrobią?”. Ojciec odparł z powagą: „Utną rękę i uszy. Żeby raz na zawsze mu się odechciało”.

– Chwileczkę – powiedział oficer i sięgnął za pazuchę Raula.

Marran szarpnął się do tyłu, chwycili go więc mocniej za ramiona, a dowódca wydobył na światło dzienne niewielkie, brudne zawiniątko.

– To moje! – krzyknął Raul.

Dowódca wyszczerzył zęby.

– Co ty powiesz…

Szmatka upadła na ziemię i ukazały się oczom wszystkich złoty grzbiet oraz szmaragdowe ślepia. Gapie westchnęli ze zdumienia.

– Patrzcie! Złoto!

Tilli głośno i siarczyście zaklęła. Dowódca patrolu uśmiechnął się złowieszczo.

– Widzę, że już wcześniej się nieźle napracowałeś… Odprowadźcie go! – rozkazał podkomendnym.

Powlekli go przez tłum, który szemrał groźnie: złodziej, złodziej…

Rozstępujący się ludzie wytykali go palcami, ktoś cisnął kamieniem. Firmament okolony spiczastymi dachami wirował nad jego głową coraz szybciej i z każdym krokiem mężczyzna coraz bardziej zapominał, czym jest łan trawy, smak wina i ostry zapach zakurzonych ksiąg.

Kareta pozostała w zajeździe, my zaś ruszyliśmy w powrotną drogę konno. Lart spieszył się, pędziliśmy więc bez wytchnienia od świtu do zmierzchu. Mijane miasta i wsie zlewały się w jedną kolorową smugę, szybko znikając za plecami.

Pewnego dnia przyszło nam nocować pod gołym niebem. Rozpaliliśmy ognisko przy brzegu bagnistego jeziorka. Zbiornik ten tworzyły liczne, wątłe źródełka, z trudem przebijające się przez gęste kępy szuwarów.

Niebo spoglądało na nas tysiącem oczu błyszczących zdziwieniem, a w zaroślach pieniło się bujnie nocne życie. Drzemałem owinięty opończą, Lart zaś siedział przy ognisku i co pewien czas wypisywał w powietrzu płomienne symbole trzymaną w dłoni różdżką. Tajemnicze wzory wisiały chwilę w powietrzu, jarzyły się i gasły.

– Nie udało się – przemawiał mag do ognia. – Bezpłodne poszukiwania, daremne trudy…

W tej chwili kolejny ognisty symbol zawisł trochę dłużej niż poprzednie, potem rozsypał się w fajerwerk kolorowych iskier. Westchnąłem ciężko i zamknąłem oczy, ale nie mogłem zasnąć. Pod powiekami jawiła się rdza zżerająca złoto, a plamy płomieni zdawały się łuną pożaru. „Ogniu, oświeć me oczy… „.

Kręcąc się niespokojnie, w końcu wstałem. Nad ranem zrobiło się chłodno, a od błotnej topieli nadciągała mgła woniejącym zgnilizną tumanem. Poczułem silne pragnienie, pozostawiłem zatem mego pana, który akurat przysnął i udałem się na poszukiwania czystego źródełka.

Odnalazłem je po cichutkim, lecz dobrze słyszalnym w zarannej ciszy szmerze. Ostrożnie zszedłem na błotnisty brzeg i trochę na oślep podstawiłem złożone ręce, a potem spierzchnięte wargi.

Ucichły nocne hałasy w zaroślach. Miałem przed sobą zwierciadło czystej wody, nie zarośniętej przez szuwary. Odbijały się w nim niepewnie gasnące już gwiazdy. Wsparłem się dłońmi o mokrą trawę i pochylony ujrzałem swoje odbicie, ciemny zarys sylwetki. Już prawie świtało.

Z czubka mego nosa spadła kropla wody i zrobiła kręgi na wodzie. Kiedy powierzchnia znowu się wygładziła, zobaczyłem cień człowieka, stojącego za mymi plecami.

– Mój panie? – zapytałem szeptem.

Cień zakołysał się i w tej samej chwili pojąłem, że to ktoś inny. Suchy szelest szuwarów wydał mi się przerażający.

Powoli się wyprostowałem i obejrzałem do tyłu. Nie zobaczyłem nikogo!

W wodzie plusnęła jakaś spora rybka. Nie miałem odwagi spoglądać znowu w tamtą stronę.

Dałem susa w bok jak spłoszony zając i podbiegłem do gasnącego ogniska, przy którym spał na siedząco niczego nie podejrzewający Legiar.

– Panie, panie!

Nie spał już. Siedział pochylony i spoglądał spode łba na człowieka, który stał po drugiej stronie paleniska i grzał dłonie, wyciągając je nad resztką żaru.

Niebo poszarzało.

– Długo kazałeś na siebie czekać, Orwinie – stwierdził chłodno Lart.

– Są rzeczy, które przeszkadzają żyć nawet magom – odparł ochryple przybysz.

Był to nasz stary znajomy Orwin: wychudzony, z jeszcze bardziej zapadniętymi i mocniej płonącymi oczami, ponury i wyniszczony. Gdzieś zniknęła szalona energia, z jaką pojawił się w naszym domu trzy miesiące temu!

– Damirze – rzucił mój pan przez plecy – podsyć szybko ogień!

Namokłe od rosy polana źle się paliły, lecz mag ani myślał mi pomagać.

Rozdmuchując gryzący dym, ujrzałem w dłoniach Orwina znany mi już medalion na łańcuchu.

– Jak widzisz, Legiarze, rdza prawie całkiem go zżarła.

Lart pochylił się nad medalionem, lecz nie dotknął go. Potem przeszedł się parę razy wokół ogniska, wysoko unosząc nogi, wreszcie gwałtownie zatrzymał.

– Znalazłeś go? Tego, o którym mówiłem?