Orwin pokręcił głową. Lart znowu zaczął krążyć dookoła, coraz szybciej i energiczniej.
– Nie mogę go odnaleźć – odparł powoli tamten. – Ty też nie potrafisz. Skoro nie jest magiem, nie ma z nim kontaktu… Gdybyś zachował jakiś przedmiot, znajdujący się wcześniej w jego posiadaniu…
– Nie jestem próżną damą, która skrywa pamiątki w szkatułce – warknął Lart – on zaś nie był mym oblubieńcem, abym miał trzymać jego rzeczy.
– Najlepsza byłaby krew – powiedział cicho drugi mag. – Chociażby jedna kropla. Wtedy zdołalibyśmy go wyśledzić.
Lart podrzucił czubkiem buta gałązkę, która nawinęła mu się pod nogami. Zrobiła łuk w powietrzu i uderzyła o spróchniały pień.
– Dość już o tym… Tak czy owak, nie znalazłeś Marrana. Ja zaś nie znalazłem niczego, co posunęłoby poszukiwanie twojej Trzeciej Siły choćby o włos. Twój medalion zardzewiał, niczym gwóźdź w cmentarnym ogrodzeniu… I co dalej?
Zadumałem się, usłyszawszy znajome miano. Wyglądało na to, że myśli o nim wciąż ostatnio zaprzątały głowę mego pana. Teraz zaś okazywało się, że już dosyć dawno kazał go odszukać. Tylko dlaczego?
– Od samego początku wszystko zrobiłem źle – burczał dalej Legiar. – Poszukiwałem jej, przywoływałem, słuchałem pogłosek, a tymczasem…
– A tymczasem… – powtórzył Orwin jak echo.
Lart wzdrygnął się.
– Tymczasem Marran chodził swobodnie po świecie.
Człowiek, którego wykluczyliśmy z naszego kręgu… Wyswobodziłem go, gdyż tak umówiłem się z Baltazarem, lecz nie wiem, czy wszystkie klepki wciąż ma na miejscu! Kto by nie zwariował od takiego wstrząsu!
Zaczął jeszcze szybciej przebierać nogami, tworząc wydeptaną, czarną ścieżkę w mokrej trawie.
– Więc myślisz… – wymamrotał Orwin.
Lart znowu gwałtownie się zatrzymał, aż spod butów trysnęły grudki ziemi.
– Nic nie myślę i w ogóle nie chcę o tym myśleć. On stracił magiczny dar… Może więc mógłby okazać się magiem, który zarazem nim nie jest, tym samym, o którym mówi przepowiednia. Teraz jest jednak zdruzgotany, zniszczony i dlatego nawet przez chwilę nie brałem go poważnie pod uwagę!
Wciągnął ze świstem powietrze, potem cały oklapł i westchnął zatroskany.
– Ech…
Poczułem bolesny skurcz w żołądku od tego gorzkiego westchnienia. Mój mroczny pan zdecydowanie nieczęsto pozwalał sobie na taki ton.
– Nie brałeś go pod uwagę, ponieważ nie chciałeś – powiedział cicho Orwin. – Po prostu nie chciałeś przyjąć do wiadomości, że Marran jest Odźwiernym.
Lart spojrzał na niego bystro.
– Nie gadaj bzdur…
Okręcił się na pięcie i zaczął krążyć w drugą stronę, przejęty jak nigdy.
– Na wiele naszych pytań mógłby odpowiedzieć stary Orlan z podgórza, gdyby tylko nie skonał, ujrzawszy coś strasznego w Wodnym Zwierciadle. Podobno jawił się tam jakiś niesamowity, niewidzialny towarzysz podróży… Kim był podróżnik? I kto go prześladował?
Orwin siedział z niewygodnie zadartą głową, śledząc wzrokiem Larta, który wreszcie przestał chodzić w kółko i zatrzymał się przed milczącym kolegą.
– Co ty na to, Wieszczbiarzu? Kim jest Odźwierny? Skąd pochodzi Trzecia Siła i w którym miejscu zaatakuje? Czy ktoś w ogóle może odpowiedzieć na te pytania?
– Odpowiedzi istnieją – odparł spokojnie tamten. – Są w mojej przepowiedni. Nosiłem ją w sobie wiele dni i nocy.
Teraz jest gotowa i dowiemy się prawdy.
Mówił takim tonem, jakby się usprawiedliwiał. Poczułem gęsią skórkę na całym ciele. Mój zazwyczaj spokojny pan przerwał mu gwałtownie:
– Co takiego?!
– Dzisiaj – potwierdził Orwin. – Za parę chwil… Usiądź nareszcie, Larcie. Jesteś taki wysoki, że kark mnie rozbolał…
Nieopodal bajora rosły trzy sosny, tworząc równoramienny trójkąt. Dlatego też padły ofiarą, gdyż do prorokowania potrzebny był potrójny ogień.
Lart sprawił, że płonęły od góry do dołu.
Strasznie było na to patrzeć, nawet z bezpiecznej odległości, kiedy Orwin stanął pomiędzy nimi z odblaskiem płomieni w oczach. Wydobył zza pazuchy zardzewiały Amulet i spojrzał na niego. Jego głos bez trudu przebijał się poprzez trzask płonących konarów.
– Przyszła z innego świata! Już tu jest. Jeden dzień, jedna godzina, jeden człowiek. Biada! Upiory pożerają żyjących… Woda gęstnieje jak zakrzepła krew. Gałęzie drzew oplatają lepką siecią wszystkie skrzydlate stworzenia. Ziemia zamieni się w bagno i wessie wszystkich po niej chodzących. Lecz po stokroć gorzej będzie tym, którzy posiedli magiczny dar! Biada, biada… Tego dnia, w złą godzinę ów człowiek otworzy dla niej drzwi… Odźwierny. Biada, ona nadeszła!
– Kim jest Odźwierny? – krzyknął z całej siły Lart.
Wieszczbiarz usłyszał go poprzez huk ognia pożerającego korony i pnie drzew.
– Odźwierny. Jest i nie jest magiem. Zdradził i został zdradzony. Tylko on może otworzyć wrota tego dnia, w złą godzinę!
– Kim jest Odźwierny?! – nalegał mój pan.
– On… utracił dar. Był wszechmocny, lecz stał się bezsilny. Zdradził, więc go zdradzono… Zmienił się i nadal zmienia! Tylko on może otworzyć wrota, przez które to Coś przedostanie się do naszego świata… ale jeszcze nie teraz! Ziemia jęknie i otworzą się groby… Nie będzie czym oddychać! Stanie się tak, kiedy Odźwierny rozewrze wrota!
Trzy sosny zakołysały się, niczym ogromne pochodnie w drżących dłoniach. Lart skoczył do przodu i wyciągnął kolegę z ognistego trójkąta. Chwilkę później płonące konary zawaliły się jednocześnie, wzniecając potężny snop iskier. Magowie ledwie zdążyli uskoczyć, ja zaś, oczywiście, od dawna przyglądałem się temu z daleka. Drżąc, spoglądałem na potworne palenisko.
Kiedy udało nam się obetrzeć twarze z sadzy, Lart rzekł beznamiętnie:
– Teraz wiem już wszystko. Wiem, kim jest Odźwierny. Sam go stworzyłem. Muszę go teraz odnaleźć i zabić, zanim rozewrze wrota.
Zgrzytnął zębami, a potem poderwał się dziarsko.
– W drogę, dopóki nie jest za późno. Domyślam się, gdzie mogę go znaleźć.
Sala sądowa pomyślana była jako przechodnia: jednymi drzwiami strażnicy wprowadzali podejrzanych w celu przesłuchania, drugimi oprawcy wywlekali skazanych. Sędzia ledwie nadążał podpisywać wyroki, które podsuwał mu siedzący na niskiej ławeczce sekretarz. Okrągła pieczęć spadała na grudkę laku. Stos dokumentów ciągle przyrastał na wielkim stole, przyozdobionym lokalnym symbolem sprawiedliwości, jakim była miniaturowa szubienica z kukiełką skazańca.
Marrana wprowadzono zaraz po nieuczciwym przekupniu, którego skazano na publiczną chłostę. Ponury strażnik postawił Raula na wprost sędziego, a raczej jego pokaźnej łysiny, gdyż stróż prawa pochylił się akurat nad jakimiś papierami.
– Imię? – zapytał beznamiętnie mały, siwiuteńki pisarz sądowy.
Raul z trudem otworzył spieczone wargi.
– Moje imię nie jest przeznaczone dla twoich uszu, pętaku.
Siedzący za wielkim stołem chrząknął i uniósł głowę. Raul zadrżał. Twarz sędziego była spokojna, niemal dobroduszna, lecz zamiast oczu zdawał się mieć dwie grudki lodu.
– Raul Ilmarranien – powiedział sędzia cichym, bezbarwnym głosem. I dodał suchy śmieszek: – Cha…
Młodzieniec drgnął spazmatycznie. Nie przedstawił się Tilli swoim pełnym mianem.
– Raul Ilmarranien – podjął sędzia – przyłapany przez patrol na drobnej kradzieży. A w dodatku…
Sięgnął dłonią pod stół i wyciągnął na wierzch złotą jaszczurkę. Raul cofnął się bezwiednie. Strażnik przytrzymał go za ramię.
– To twoja własność, Ilmarranien? – zapytał urzędnik niedbale, przeszywając na wskroś podsądnego lodowatymi oczyma.