W końcu chyba się zdrzemnął i ujrzał we śnie swoich dwóch wrogów.
Pochwycili go jak w kleszcze: rozpalony, nienawistnie skrzywiony Est i urażony, rozzłoszczony Legiar.
– Co ty sobie myślisz, szczeniaku? O co założyłeś się z Hantem?!
W tej chwili zrozumiał, że wpadł na całego i nie da im rady. Próbował obrócić wszystko w żart, lecz sztuczny uśmiech prędko znikł z jego twarzy.
– Prowadzisz podwójną grę? – pytał Est, demonicznie mrużąc oczy. – Chcesz siedzieć na dwóch stołkach? Manipulować nami, jak marionetkami, bo założyłeś się z młynarzem?
– Marranie – odezwał się Legiar ze smutkiem w głosie, znacznie bardziej wstrząsającym niż nienawistny ton Esta – coś ty chciał zrobić? Zdradzić obu naraz?
– Nikogo nie zdradziłem! – wołał Raul.
Nie wierzyli mu, ponieważ już wcześniej obu ich okłamywał, zachwycając się w duchu swoją chytrością i pomysłowością.
– Bądź przeklęty – powiedział Lart zmęczonym głosem.
– Bądź przeklęty! – wtórował mu Est.
We dwóch sparaliżowali jego wolę, uniemożliwiając jakąkolwiek obronę. Z ich rozpostartych palców tryskały snopy iskier, oplątujących młodzieńca mocną siecią. Im bardziej się miotał, tym silniej się na nim zaciskała. Jego ręce wyschły i skurczyły się, nogi ogarnęło odrętwienie. Poprzez szum w uszach słyszał jeszcze, przestając być człowiekiem:
– Przeklęty zdrajco! Stań się rzeczą, meblem!
Ten, kto stanie się na długo martwą rzeczą, traci na zawsze magiczny dar!
W ciągu trzech lat Lart mijał mnie obojętnie i wieszał opończę na moich zdrewniałych palcach, wiedząc doskonale, że z każdą kolejną chwilą tracę po trosze, jakby po kropelce krwi, szczęście bycia magiem. Tracę dar bezpowrotnie, ponieważ nikt na całym świecie nie zdoła mi przywrócić czarodziejskiego talentu i mocy. Jakim prawem odebrałeś to, czego mi nie dałeś?!
A ty, Baltazarze? Pamiętam twoje futro… i twoje badawcze, natrętne spojrzenie. Powiedziałeś wtedy: „Właściwy człowiek na właściwym miejscu!”. I strzepnąłeś pyłek z mego drewnianego ramienia!
Wspomnienie owo sprowadziło na Marrana gorączkę. Wił się po kamieniach posadzki, kąsając wargi i dłonie do krwi.
Jedynym powodem, żeby dalej żyć, szanowni czarodzieje, jest chęć odpłacenia wam tym samym. Pięknym za nadobne.
Uroczysta parada skończyła się. W tłumie mówiono, że była najbardziej okazała od pięciu lat. Na każdym rogu sprzedawano lizaki na patykach i ciastka wyglądające jak kremowe burzowe chmury ze spływającymi z nich marmoladowymi błyskawicami. Dzieciaki siedziały na ramionach rodzicieli, przyjaciółki nieśmiało ściskały sobie spocone dłonie.
Wszyscy oczekiwali na zapowiedziane wcześniej, wyjątkowe widowisko przed festynem.
W końcu przeszła przez tłum fala radosnych okrzyków i chichotów.
Na ulicę wyjechał spory wóz, na którym ustawiona była ciasna, małpia klatka, w której stał człowiek z rękami przywiązanymi do prętów, odziany w niedorzecznie kolorowy chałat. Na głowie miał błazeńską czapkę, przypominającą w pewnym stopniu szpiczastą czapę czarodzieja. Wokół klatki skakali korowodem uliczni komedianci. Wóz zatrzymał się na placu.
Sędzia obserwował widowisko z wysokiego balkonu.
– Prześwietna publiczności! – zwrócił się do tłumu zapowiadacz. – Przed nami wielki mag Ilmarranien. Kto się chce przekonać o jego potędze?
Nie wiadomo skąd pojawili się w tłumie handlarze zieleniną. Mieli w koszykach odpowiednie na tę okazję owoce i warzywa, zgniłe jabłka i pomidory. Ludzie głupkowato spoglądali po sobie nawzajem.
– Nuże! – prowokował nawoływacz. – Kto się pierwszy odważy wypróbować straszliwą czarodziejską moc? Może porazi kogoś piorunem? Ogłuszy gromem? Sprawdźcie, jak zareaguje, kiedy czymś oberwie?
Publiczność śmiała się, ale na razie nie znalazł się śmiałek, który by pierwszy rzucił jabłkiem.
– Och, to straszne! – wrzeszczał zapowiadacz, zakrywając oczy dłońmi. – Naprawdę nikt się nie ośmieli?
Raul spoglądał na tłum, zbiorowisko typowych, rozradowanych, zaciekawionych i lekko podburzonych gapiów. Wybijała się grupka chmurnie nastroszonych studentów. Jeden odwrócił się w jego stronę. Raul rozpoznał młodzika, który klepnął po zadku drewnianą małpkę. Chłopak spoglądał z niekłamanym smutkiem i współczuciem na skazańca w klatce.
Tymczasem przedarł się blisko wozu mniej więcej dziesięcioletni, uśmiechnięty szeroko chłopaczek, potrząsający zepsutym pomidorem.
– Ten młodzik się odważył! – ucieszył się nawoływacz. – Podejdź bliżej, mały i rzuć z całej siły!
Jeden z komediantów podniósł chłopaka i postawił na wozie, ten zaś podszedł do klatki. Publiczność zamarła. Chłopczyk celował, zamierzając chyba trafić w oko Marrana.
Raul spojrzał nań poprzez pręty. Zwykły sobie chłopiec. Dobrze odżywiony, jasnowłosy, z zadrapaniem na nosie. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, malec krzyknął wzburzony, zamachnął się i rzucił.
Tłum westchnął głośno jak jeden mąż. Marran uniósł twarz, zalaną brzydko pachnącym sokiem. Nie mógł jej obetrzeć, skoro miał przywiązane ręce.
– I gdzie ta spopielająca wszystko magiczna błyskawica? – pytał z udawanym strachem zapowiadacz.
Chłopaczek głośno się zaśmiał i zeskoczył z wozu, ponieważ zgniłe owoce posypały się teraz na klatkę ze wszystkich stron.
Raul wzdrygał się i otrząsał pod uderzeniami. Pręty klatki wcale go nie chroniły, nie mógł się także uchylić. Głos nawoływacza zginął w radosnych wrzaskach gawiedzi.
Wielkie nieba, lepsza byłaby już nawet najgorsza, śmiertelna kaźń, niż to…
Zalany nieczystościami, usiłował chociaż odwracać twarz, lecz widzowie dobrze celowali. Pach! Pach! Patrzcie, jak śmiesznie podskakuje!
W końcu koszyki handlarzy pokazały dna, gwar nieco ucichł, a nawoływacz zapowiedział kolejny numer programu: Farsę o wielkim Ilmarranienie.
Jeden z pajaców założył na głowę taką samą idiotyczną czapkę, jaką włożono skazanemu i wymazawszy policzki zgniłym sokiem pomidorowym, zaczął przedstawiać wielkiego maga, czyniącego rzekome cuda.
– Jestem wszechmogącym Ilmarranienem! – wykrzykiwał przesadnym falsetem. – Bez trudu zamieniłem wilkołaka w zwykłego psa, szczura w pieczone prosię, a wszystkich obecnych w kompletnych głupców!
Pozostali aktorzy, wpatrując się w „maga”, rozdziawiali w zachwycie gęby, wytrzeszczali oczy i wznosili dłonie, pokrzykując z fałszywym podziwem: „Cuda! Prawdziwe cuda!”. Kiedy próbował rzucić zaklęcie, pantalony opadły mu do kolan, wywołując huczną wesołość motłochu. Komedianci zaintonowali wesołą pieśń, zaczynającą się od słów: „Potężny jesteś, czarodzieju, jak wielka kupa gnoju!”
Raul oddychał ciężko, wczepiwszy się w drążki klatki palcami ciasno przywiązanych dłoni, patrzył na dziurawe dno wozu, całe w brudnych zaciekach, i usiłował obetrzeć ramieniem pokrytą lepkim brudem twarz.
Zauważył to klaun udający „maga”. Przerwał swoje błazeństwa i podskoczył do klatki, mrugnął porozumiewawczo do publiki, po czym unosząc ręce ku wyimaginowanym prętom, doskonale skopiował nieudolne usiłowania nieszczęśnika, zrozpaczony wyraz twarzy i niezgrabne ruchy. Raul zadrżał. Pajac skopiował także i to, krzywiąc się pociesznie. Ludzie zrywali boki ze śmiechu. Komedianci znowu zaczęli śpiewać i wóz ruszył.