A jednak, dziwna przyjaźń Marrana z Hantem miała znaleźć się w ślepym zaułku w chwili, gdy na młyn wraz z płacącym daninę właścicielem połakomił się sam Lart Legiar, powoli rozszerzający terytorium swego władania. Zdążył już podporządkować sobie cały lewy brzeg rzeki.
Wielcy magowie pogryźli się jak zażarte psy.
Młynarz uskarżał się Marranowi na kłopoty, jakie spadły na niego z dwóch stron. Raul, dziwnym trafem zaprzyjaźniony z obydwoma rywalami, klepał pocieszająco Hanta po ramieniu z opiekuńczym uśmiechem.
Pewnej wiosennej, księżycowej nocy w blat długiego, dębowego stołu wbił się ostry, myśliwski nóż. Tak bywa, kiedy dwóch się zakłada.
Zerwani z pościeli młynarczycy, służąca w szlafroku i niezwyczajnie rozgorączkowany młynarz stłoczyli się na jednym końcu stołu, na drugim zaś zasiadał Ilmarranien.
– Dwadzieścia złotych, młynarzu! Stawiam dwadzieścia, co ty na to?
Hant obgryzał paznokcie, nie przestając się zagadkowo uśmiechać.
– Podniósłbym stawkę, panie Raulu. To bardzo wątpliwa sprawa… Trudno któregoś z nich wystrychnąć na dudka, a tym bardziej obu naraz…
Nie bez przyczyny Hant podbijał stawkę! Zakład przynosił otuchę, ale ryzyko było też wielkie, skoro Raul miał zamiar za jednym zamachem oszwabić obu wielkich magów. Sztuczka polegała na tym, by tak wymieszać wszystkie karty, żeby czarownicy dobrowolnie zostawili młyn w spokoju. Jak wiadomo, Marran był mistrzem mistyfikacji i podstępnych rozgrywek.
– Zobaczymy! Pięćdziesiąt bez dalszego gadania.
Najwidoczniej był pewien sukcesu.
Młynarz przestał obgryzać paznokcie, splatając palce.
– Bardzo pan ryzykuje, Raulu… Ale niech będzie… Zgadzam się.
– Zakład stoi?
Ilmarranien wstał. Młynarz wyciągnął suchą dłoń z krótkimi palcami i zakład został zawarty nad wbitym w blat nożem. Najstarszy młynarczyk przeciął dłonie zakładających się energicznym uderzeniem. Zaspana służąca głośno czknęła, na co Raul zachichotał, zamienił się w jasnego ptaka i wyfrunął przez otwarte okno…
Na zabrudzonym, pokrytym grubą warstwą kurzu stole obiadowym zachował się dobrze widoczny ślad po nożu. Szyby były wybite, półotwarte wrota wrosły w ziemię. Na środku podwórka gniła spora pryzma pustych worków.
Marran zawrócił i poszedł dalej.
Smutna kobieta o imieniu Jaszczurka pochyliła się nad stołem, spoglądając na ciemne plamy na białej serwecie. Maleńki synek wiercił się w kołysce, gaworzył, uśmiechał się, próbując złapać krążące nad nim w powietrzu kolorowe kulki. Z na pół przymkniętego okna biło radosne wiosenne słońce, a w jego jaskrawej smudze czarodziejskie kulki podskakiwały wesoło, to przybliżając się, to oddalając od rączek malca. Chłopczyk śmiał się.
Jego matka starannie wygładzała tkaninę, starając się nie dotykać krwawych plam. Wkrótce pod jej spojrzeniem odzyskały czerwoną barwę i równo zajaśniały.
Szliśmy, grzęznąc po kostki w wilgotnym piachu. Przylądek mieliśmy za plecami, osada zniknęła nam z oczu, a wraz z nią śniadania, obiady, kolacje, dach nad głową i ciężki podróżny kuferek.
Szliśmy bez bagażu, przodem milczący Lart, ja w ślad za nim. Każdy jego krok mierzył półtora mojego.
Z lewej ciągnęła się linia przyboju, z prawej nieskończone pasmo kamieni. Można było tutaj tylko przypłynąć albo przylecieć.
Przemokły mi trzewiki. Dogoniłem Larta i szedłem obok niego, spoglądając pokornie na jego nieprzyjemnie żółtawe oblicze.
– Panie, zbliża się pora obiadu. Gotów jestem znosić wszelkie trudy podróży, ale pan powinien odżywiać się regularnie.
– I po co ja go trzymam? – zapytał sam siebie ponuro. Zwolniłem.
Gdy minęła następna godzina, pojąłem jasno, że nasza droga nigdy się nie skończy. Będziemy iść całą wieczność wzdłuż linii przyboju, a wilgotna ściana przenigdy nie zniknie. Co najmniej trzydzieści razy zdążyłem wpaść w rozpacz i tyleż się opanować, zanim Lart zatrzymał się jak wryty. Omal nie wpadłem na niego.
Stał twarzą do wysokiej skały. Pogładził ją dłonią i coś powiedział. „Hm!” – odpowiedziała skała i rozwarła się w niej mroczna, pionowa szczelina.
Odskoczyłem jak oparzony i znalazłem się w morzu po kolana.
Lart odwrócił się i przywołał mnie ruchem palca.
– Zaczekam tutaj na pana – powiedziałem dziarsko. – Nie chcę się narzucać…
W tej chwili spora fala pchnęła mnie w tyłek. Tracąc równowagę, przebiegłem kilka kroków do przodu i padłem przemoczony do suchej nitki u stóp czarodzieja. Chwycił mnie za kark i wepchnął do szczeliny.
W środku było całkowicie ciemno i nieoczekiwanie przestronnie. Lart ruszył pewnie, nie zważając na mrok. Podążałem za nim, wczepiony weń obiema rękami, niczym w ostatnią deskę ratunku. Pęknięcie w skale zamknęło się z rumorem za naszymi plecami.
Lart oczywiście doskonale widział po ciemku i pewnie prowadził mnie do sobie tylko znanego celu. Po chwili rozległo się dziwnie niestosowne w jaskini skrzypnięcie otwieranych drzwi i od razu zrobiło się widniej.
Staliśmy pośrodku sporej poczekalni, całkiem podobnej do tej w domu Larta, co zdążyłem nieśmiało skonstatować.
– Orwinie! – zawołał mój pan. – Orwinie!
Nie było odpowiedzi. Trząsłem się, czując jak mokra odzież oblepia całe moje ciało.
Nie doczekawszy się zaproszenia, Lart i ja – w bezpiecznej za nim odległości – przeszliśmy długim korytarzem do komnaty, wyglądającej jak salon. W samym centrum owego pustawego pomieszczenia stało coś przykryte czarną tkaniną. Pomyślałem, że jest to obraz.
– Tak – powiedział mój pan.
Potarł nos palcem, przygryzł wargę, potem zaś zgrabnym ruchem wyszarpnął szpadę z pochwy. Jęknąłem. Mag zrobił krok do przodu i końcem ostrza zrzucił płachtę z dziwnego obiektu.
Było nim zwierciadło, odbijające wnętrze sali, Larta, częściowo także mnie i ciemnowłosego mężczyznę, w którym rozpoznałem starego znajomego mego pana, zwanego Orwin Wieszczbiarz.
Cofnąłem się.
– Witaj, Legiarze – powiedział lustrzany Orwin. – Wybacz, że nie zaczekałem na ciebie, ale każda minuta jest teraz droga. Muszę znaleźć rozwiązanie.
Wyciągnął dłoń, z której zwisał złoty łańcuszek z kolebiącą się, także złotą, płytką w kształcie monety ze skomplikowanym ornamentem pośrodku.
– To Amulet Wieszczbiarza – podjęło lustrzane odbicie – czyli mój, Legiarze. Wczoraj zaatakowała go rdza. Nie mogłem w to uwierzyć. Dzisiaj rdza rozszerza się tak szybko, jak to przepowiadał Testament Pierwszego Wieszczbiarza, uprzedzający o zjawieniu się Trzeciej Siły. Tej, w którą nigdy nie wierzyłeś. Moim obowiązkiem było uprzedzić cię, co też uczyniłem. Żegnaj teraz. Muszę dowiedzieć się, skąd nadchodzi zagrożenie. Życzę szczęścia, przyda się nam wszystkim. Żegnaj.
Lustrzana zjawa drgnęła i rozpłynęła się. Na tafli odbijała się tylko komnata ze stojącym pośrodku Lartem, ponieważ ja sam odszedłem roztropnie na bok.
Mój pan podszedł do zwierciadła, uważnie się sobie przyjrzał, wydobył grzebyk z kieszeni i starannie uczesał włosy.
– Ach, ty… – wyjąkał nagle zmieszany. – Jak pragnę fruwać… Do licha, nie wierzę…
Kościany grzebyk wypadł mu z dłoni i roztrzaskał się na mozaikowej posadzce.
Kiedyś Raul Ilmarannien potrafił latać.
Obecnie z trudem mógł w to uwierzyć, tak go przyciągała ziemia.
Zdawała się z niego szydzić, kołysząc się pod nogami jak okrętowy pokład podczas sztormu. Widocznie nie zamierzała mu się podporządkować. Droga uciekała spod cienkich podeszew, podkładając wciąż wilgotne jamy, wykroty i kłody. Raul był bliski rozpaczy.