Obwozili go po całym mieście, zatrzymując się krótko na najważniejszych ulicach i placach. Błazen w czapce opowiadał wszystkim o „wielkich czynach” Ilmarranienia, nie przestając przedrzeźniać jego wymuszonych ruchów. Tym razem ktoś trafił skazanego zgniłym jajkiem w policzek i ściekała po nim obrzydliwa, żółtawa ciecz. Nawoływacz nie przestawał go drażnić.
– No jak tam, kiedy rzucisz na nas straszne zaklęcie? Spuścisz na nas huragan albo trzęsienie ziemi? Przecież jesteś wszechmocny, czyż nie?
„Potężny jesteś, czarodzieju, jak wielka kupa gnoju!” – zawodzili komedianci.
Mała dziewczynka, siedząca na ramionach ojca, zamachnęła się i cisnęła czymś, co boleśnie trafiło Raula w nos.
Marran rozpłakał się.
Płakał, obijając się o żelazne drągi, błazen zaś bezustannie kopiował jego szlochy i bezsilną szarpaninę. Gawiedź wiwatowała. Łzy na policzkach Raula mieszały się z brudną, cuchnącą mazią.
Twarze wszystkich obecnych na placu zlały się w oczach Marrana w jedną wściekle wykrzywioną gębę, rozwartą śmiechem na całe gardło. Okrutna nienawiść, a nawet coś znacznie gorszego od nienawiści przepełniło go na wskroś, od stóp do głów. Niechaj spłonie wszystko, jak lawa wypływająca z wulkanu pali trawy i krzewy… Lawa! Stawał się lawą.
Niech spłonie wszystko!
Incydent zmierzał tymczasem ku swemu zakończeniu. Zapadał zmierzch i dwadzieścia cztery pochodnie zapłonęły wokół świeżo ustawionego szafotu. Pieniek był okrągły i pomalowany jaskrawo jak cyrkowy bęben. Strażnicy, demonstracyjnie zatykając nosy, wywlekli Marrana z klatki i wciągnęli go na drewniany pomost.
W ślad za nim podążał postękujący sędzia w towarzystwie zakapturzonych osobników. Rozwinął zapisany pergamin, zerknął na przepychający się tłum, po czym oddał dokument małemu, siwiutkiemu sekretarzowi. Wszystko to Raul dostrzegał jakby przez gęstą, czerwoną zasłonę.
Pisarz sądowy czytał cicho, niewyraźnie, tak że trudno można było zrozumieć niektóre słowa.
– Bezprawne przechwalanie się magicznym darem karane je…
– No dalej, szybciej! – nawoływał tłum.
Na drugim końcu placu wystrzelił fajerwerk.
W pogłębiającej się ciemności nocy wyskakiwały jakby znikąd ogniste pałace, tryskały niebieskie fontanny, sypiąc iskrami do kamiennego basenu, kręciły się płomieniste koła, wirowały kolorowe bączki. W niebo wystrzelił z trzaskiem ogromny snop zielonych rac.
Sędzia przeniknął Marrana na wskroś lodowatymi oczyma, chrząknął i zapytał z ojcowską troską w głosie:
– A może byś tak jednak odwołał i pokajał się?
Raul czknął spazmatycznie i zwymiotował. Gawiedź gwizdała. Sędzia cofnął się ze wstrętem.
Przystojny, młody kat w czerwonej pelerynie chwycił skazańca za kark i przycisnął jego podbródek do specjalnego wgłębienia w pieńku. Potem przymierzył się do ciosu toporem. Raul odczuł na szyi lekki dotyk zimnej stali.
– No, jak tam, Ilmarranien? – gdzieś z daleka syczał sędzia.
– Może ostatni cud? Masz jeszcze szansę na poprawę…
Na pomoście ktoś zadzwonił małym dzwonkiem, skupiając uwagę obecnych.
Spal wszystko… Był potokiem lawy, ciemnoczerwonym, ognistym. Przepływał obok wielkich głazów, trzaskających od żaru, wszelkie życie umierało pod jego dotykiem, ogromna góra wystrzeliła go ze swego wnętrza aż pod samo niebo, usiane gwiazdami…
Podniósł znad pieńka umazane nieczystościami oblicze. Z trudem obracał suchym, jakby spalonym językiem.
– Będziecie mieli… swój cud.
Ktoś chwycił go za potylicę i ponownie przycisnął jego podbródek do wgłębienia. Raul przygryzł sobie język.
– No więc, Ilmarranien? – spytał sędzia po raz ostatni.
– Jestem… ma… magiem – wychrypiał Raul.
Topór opadł ze świstem.
Spadał długo, spuszczony pięknym, silnym zamachem. Ostrze wbiło się na palec w drewno.
Tłum zawył. Sędzia gwałtownie odskoczył. Pochodnie zadrżały w dłoniach strażników.
Pieniek był pusty.
Wbity w pniak topór był czysty, bez jednej kropli krwi.
– Aaa!!! – zaryczał ktoś w pierwszym rzędzie. Stojący dalej wspięli się na palce.
Pobladły sędzia złapał się za serce.
Topór zatrząsł się nagle i rozsypał w ognisty fajerwerk.
Tę jazdę będę pamiętał do końca życia.
Pędziliśmy w szaleńczym galopie, ja za plecami Larta, Orwin na moim rumaku. Nad nami przelatywały gwiazdy, a pod kopytami ziała pustka, przynajmniej tak mi się wydawało. Lart wołał coś ze złością i rozpaczą. W dole majaczyły niejasno mroczne cienie i ogniki. Poprzez wycie wiatru chwilami przebijały się fragmenty niezrozumiałych, lecz strasznych fraz. Włosy stawały mi dęba na głowie, palce zwierał skurcz. Jechaliśmy na spotkanie nowego świtu.
Dwa dni później ocknąłem się u podnóża doskonale znanego mi wzgórza, na które wkraczałem trzy lata temu z drżeniem serca, rozpoczynając służbę u czarodzieja. Dom zdawał się spoglądać na nas z góry, uradowany powrotem właściciela.
Lart jednak nie zamierzał na razie wchodzić do domu. Zapomniał, że normalni ludzie potrzebują jedzenia i snu. Rzucił mi wodze i jak szalony pobiegł łąką, uważnie wypatrując czegoś pod nogami.
Na płaskim, wyszczerbionym kamieniu leżała jaszczurka, grzejąc się w ostatnich promieniach jesiennego słońca. Nawet nie drgnęła, kiedy mag się przybliżył. Być może nie mogła uciekać. Czarownik usiadł na ziemi i zajrzał w maleńkie ślepia. Wyczułem, że połączyła ich jakaś niewidzialna nić.
– Kto tam? – zapytała jaszczurka.
Naprawdę usłyszałem niski, kobiecy głos, pełen napięcia.
– Legiar – wycedził przez zęby.
Jaszczurka szarpnęła się.
– Czego chcesz?
– Porozmawiać – odparł, nie spuszczając z niej przymrużonych oczu.
– Nie chcę…
Zwierzątko znowu się szarpnęło, z całych sił usiłując wyrwać się spod niewidzialnej mocy czarodzieja. Rozpaczliwe wysiłki trwały tak długo, dopóki nie osłabła i nie zastygła znów nieruchomo.
– Jak śmiesz? – zapytała przerywanym głosem.
– Muszę cię zobaczyć – stwierdził Lart z naciskiem. – Gdzie jesteś?
– W domu – zaszeptało zwierzątko.
– Prowadź – rozkazał mag i położył stworzenie na dłoni.
– Wiem gdzie to jest! – wtrącił w tej chwili Orwin. – Zaprowadziłbym cię tam!;
Lart wynagrodził go jedynie ponurym spojrzeniem. '
Jej chata znajdowała się za wsią, na podgórzu. Wioska była mi doskonale znana, w końcu na jej drugim końcu mieszkała moja miła Danna, a oberżysta nieraz mnie gościł na swój koszt. Niebiosa, jak to było dawno!
Dom, porządny i schludnie utrzymany, zdawał się cały kurczyć i jeżyć, im bardziej mag zbliżał się do niego. Rzeźbione wrota niemal po ludzku jęknęły, kiedy mocno do nich zapukał.
Otworzył nam niemłody już mężczyzna, niespokojnie przyglądający się przybyszom. Nerwowo odrzucił z czoła kosmyk długich, przetykanych siwizną włosów.
– Czego sobie panowie życzą?
– Życzymy sobie zobaczyć się z Kastellą, zwaną Jaszczurką.
Lart próbował odepchnąć go ramieniem, tamten jednak twardo nie ustępował, zagradzając nam drogę.
– Jakim prawem chcecie wejść do mego domu, nie pytając o pozwolenie? – zapytał cicho, lecz stanowczo.
Legiar cofnął się, mrużąc oczy. Pomyślałem ze strachem, co się za chwilę stanie. Orwin chyba pomyślał o tym samym, gdyż rzucił się do przodu, żeby stanąć pomiędzy nimi. Nie zdążył jednak, gdyż w tej samej chwili za plecami gospodarza pojawiła się gospodyni.
Na pierwszy rzut oka wydawała się raczej przeciętną chłopką, odzianą w grubą, lnianą suknię. Zaraz jednak zrozumiałem, że nie jest to zwykła pastuszka albo dziewka od krów, ponieważ kryła się w niej jakaś gwałtowna namiętność, niewidoczna dla oczu profanów. Ma charakter, pomyślałem.