Выбрать главу

NIE SZUKAJ MNIE, MARRANIE.

Wzdrygnął się i zatrzymał.

NIE SZUKAJ. JESTEM TUTAJ, STAŁAM SIĘ CZĘŚCIĄ CIEBIE.

Kim jesteś?

TWOJĄ JAŹNIĄ. ZOSTAŁEŚ WYBRANY.

Przez kogo?

PRZEZ LOS. I SIŁĘ. NIE RÓB TAKICH ZDZIWIONYCH OCZU, WIEDZIAŁEŚ O TYM JUŻ WCZEŚNIEJ. O CZYM ROZMYŚLAŁEŚ, KIEDY BYŁEŚ MEBLEM W DOMU TEGO, KTO NIE DORASTA CI DO PIĘT?

Wstrząśnięty Raul chwycił dłońmi szorstkie, opadające nań z ciemności, koronkowe zasłony. Ktoś przemawiał doń z jego wnętrza. Tak jak wtedy, na drodze, kiedy obawiał się, że zaczyna wariować…

Niebiosa, ja naprawdę oszalałem! Tylko fantazja szaleńca mogła wydobyć z niebytu owo miejsce: nagie deski, po bokach spływające kaskady tkanin, pośrodku zaś trzaska polanami najzwyklejszy w świecie ogień… Majaczę. Jestem szalony.

Cichy śmiech.

DŁUGO BYŁEŚ SZALONY. ŻAŁOWAŁEŚ UTRATY MAGICZNEGO DARU. A PRZECIEŻ PRZEZNACZONE CI BYŁO OSIĄGNĄĆ POTĘGĘ, W PORÓWNANIU Z KTÓRĄ MAGICZNA MOC JEST DZIECINNĄ ZABAWKĄ. TERAZ SIĘ WAHASZ? TAK JUŻ PRZYWYKŁEŚ DO BYCIA OFIARA? ZAJRZYJ W GŁĄB SWOJEJ DUSZY, MARRANIE, A ZOBACZYSZ TAM MNIE.

Marrana ogarnął lęk.

NIE BÓJ SIĘ, BO TO CIEBIE BĘDĄ SIĘ BAĆ. CIEBIE, KTÓRY JESTEŚ WYBRAŃCEM. WIEDZIAŁEŚ, ŻE NIM JESTEŚ.

Rzeczywiście, wiedział o tym wcześniej.

Kiedy przywiązali go za ręce do siodła i ciągnęli za koniem wiele mil, poganiając batem.

Kiedy go pobili, a potem skręcał się jak zdeptany robak w błotnistym rowie.

Kiedy włóczył się oberwany po gościńcach, umierając z głodu, jeśli ktoś litościwy nie dał mu kawałka chleba!

Wędrował w towarzystwie nędzników i nikczemników, zaśmiecających tylko niepotrzebnie powierzchnię ziemi. Starał się świadczyć im dobro, oni zaś odpłacili podłością, zdradą, zgniłymi owocami, radosnym wyciem podnieconego tłumu i szafotem.

Wszystko to nędzna hołota. Niebiosa, czemu znosicie jej istnienie?

NIE WARTO SIĘ NIMI ZAJMOWAĆ. POMYŚL O INNYCH.

Ciało Marrana drgnęło konwulsyjnie. Ujrzał niezwykle wyraźnie przedpokój z dwoma pokracznymi, rogatymi wieszakami po obu stronach drzwi. Jak trzęsą rękami zamienionymi w drewniane pałąki, jak otwierają usta, które są teraz okrągłymi dziurkami po sękach na wypolerowanych stojakach i błagają o zmiłowanie!

Legiar.

Est.

Obaj mnie pokonali. Zdeptali. Usunęli bez mrugnięcia powieką. Uczynili mnie pokornym i bezsilnym. Strącili ze szczytu potęgi. Z piedestału. Wrzucili do ciemnej jamy. Na samo dno. Skazali na zapomnienie. Dali do zrozumienia, że moja śmierć niczego nie zmieni. Rozgnietli mnie na miazgę jak spotkanego na drodze żuczka i zapomnieli. Pozostała tylko po mnie plama drgającego ostatkiem życia śluzu!

WIĘC PRZYPOMNIAŁEŚ SOBIE, MARRANIE. STRACH I NIENAWIŚĆ TWOICH WROGÓW OKAZAŁY SIĘ JEDNAK BEZSILNE. NIE UDAŁO SIĘ IM OBRÓCIĆ CIĘ W NICOŚĆ. SĄ JEDYNIE KROPLAMI OGROMNEGO LUDZKIEGO MORZA, KTÓREGO FALE ZALEWAJĄ BRZEG, POTEM SIĘ COFAJĄ.

Czego ode mnie chcesz?

NAJPIERW MNIE WYSŁUCHAJ. ŚWIAT DOJRZAŁ DO WSPANIAŁEJ ZMIANY. ODMIENISZ ŚWIAT I SAMEGO SIEBIE. TWOJA POTĘGA CZEKA ZA PROGIEM, ALE NIE WEJDZIE BEZ TWOJEJ POMOCY. OTWÓRZ WROTA.

Wrota?

OTWÓRZ WROTA NA KOŃCU KORYTARZA, WTEDY WEJDĘ.

Kim jesteś?

TWOJĄ JAŹNIĄ, PRAWDZIWYM TOBĄ. OTWÓRZ WROTA, A WEJDĘ DO TEGO ŚWIATA.

Marran czuł jak przenikają go całego gorące i lodowate na przemian fale mocy. Serce łomotało, podchodząc do samego gardła. Przed oczami tańcowały płomienie ogniska.

Do czego potrzebny ci jest ten świat? I ja?

WYBRAŃCZE, PRZYNOSZĘ CI WIELKĄ WŁADZĘ, KTÓREJ POTĘGĘ ŚWIAT POCZUJE. ZAPŁACZE OD TEGO, LECZ TO CIĘ TYLKO UMOCNI. OTWÓRZ WROTA!

Więc chcesz… chcesz, żebym wpuścił do tego świata obcego?

Śmiech.

CZYŻBYŚ SAM NIE STAŁ SIĘ OBCY W TYM ŚWIECIE? W NĘDZNYM, ŚLEPYM ŚWIECIE, NISZCZĄCYM NAJLEPSZYCH! SKĄD PEWNOŚĆ, ŻE JEST TWOIM ŚWIATEM?

Ten świat?!

NIE JEST CIEBIE GODZIEN. JAKIE PRAWA RZĄDZĄ STADAMI MARNYCH, PODŁYCH LUDZIKÓW? MAGOWIE UWAŻAJĄ SIĘ ZA JEGO PANÓW, LECZ ZASTANÓW SIĘ, W CZYM SĄ WŁAŚCIWIE LEPSI OD INNYCH?

Magowie… „Właściwy człowiek na właściwym miejscu”… I zawiesił ciężkie futro na mojej zdrewniałej dłoni!

MOŻE UWAŻASZ, ŻE TEN ŚWIAT JEST JEDYNY I NIEZMIENNY? A MOŻE TO TYLKO JEDEN Z WIELU MOŻLIWYCH ŚWIATÓW?

Czy jest jakiś wybór?

PODEJDŹ DO OGNIA.

Wydobył się z sieci tkanin i podszedł do wabiącego swym ciepłem ognia.

Ognisko było obłożone równym kręgiem jasnych kamieni. Znajdował się nad nim okopcony, pusty rożen. Z bliska jednak okazało się, że nie było żadnego ognia, tylko drgające skrawki pomarszczonej, czerwonej bibułki, rozjarzone migotliwym światłem. Trącił nogą jeden z kamieni. Uniósł się lekko do góry, był bowiem pusty w środku. Marran obszedł dookoła fałszywe ognisko, przekonując się ze strachem, że było tylko atrapą.

WIDZISZ TERAZ, ŻE KAŻDY KIJ MA DWA KOŃCE.

Rzekome palenisko w jednej chwili rozsypało się w proch i pył, zamieniając w kupkę popiołu.

TO WŁAŚNIE CZEKA TEN ŚWIAT, SKORO JEST NIEDOSKONAŁY.

Światło z nieistniejącego ogniska nie zgasło, przeciwnie, zabłysło żywiej. Raul rozejrzał się uważnie i zobaczył niedaleko miejsca, w którym stał, krawędź bezdennej przepaści, obok zaś, w miejscu, gdzie kończyły się tkaniny, wąski korytarz o gołych ścianach.

WIDZISZ DRZWI NA KOŃCU KORYTARZA? ZA NIMI CZEKAJĄ NOWE ŻYCIE, NOWA WŁADZA I NOWA EPOKA.

Czyja władza?

TWOJA.

A ty? Jakiego pragniesz udziału w tej władzy?

GŁUPTASIE, KIEDY OTWORZYSZ DRZWI MNIE JUŻ NIE BĘDZIE. STANIESZ SIĘ MNĄ, A JA TOBĄ.

Ani jeden dźwięk nie dochodził z rozwierającej się dwa kroki od niego przepaści. Skośne łuki światła nieruchomo oświetlały deski.

Kim już nie byłem? Wieszakiem. Znachorem i wróżbitą. Zdeptanym robakiem. Włóczęgą. W końcu także lawą, wypływającą z wulkanu. Chcesz teraz, żebym założył nową maskę?

NIE MASKĘ. NOWĄ JAŹŃ.

Jaźń…

Raul potrząsnął głową. Ciemność, martwa cisza, głos przemawiający w jego wnętrzu, wszystko razem ponownie wydało mu się zwidem i majakiem.

Nie chcę być tobą. Nie chcę być nikim, oprócz siebie. Czy to jasne? A teraz pozwól mi odejść. Jestem zmęczony.

Śmiech.

ODEJDŹ, JEŚLI CHCESZ. TOPÓR CZEKA CAŁY CZAS. ALE CO TAM! OD CHWILI TWOICH NARODZIN, PIERWSZEGO NIEMOWLĘCEGO KRZYKU, WSZYSTKIE TOPORY KATOWSKIE SZUKAJĄ TWOJEJ SZYI. IDŹ WIĘC!

Raul odskoczył na bok, widząc ogromne ostrze topora, spadające nań z góry, z aksamitnego niebytu. Wbiło się głęboko w deski i podrygiwało, mętnie odbijając światło w zaplamionych bokach żeleźca.

TEN ŚWIAT JEST PEŁEN OPRAWCÓW I WSZYSCY OSTRZĄ NA CIEBIE OSTRZA TOPORÓW, MARRANIE.

Zaciskając zęby, rzucił się w kłąb gigantycznych kotar.

Pod jego nogami rozwierały się zdradliwe wyrwy, ledwie nadążał je przeskakiwać. Na ich dnie dostrzegał dziwaczne zębate mechanizmy, ruszające się jakby były ożywione. Pętle koronkowych girland chlastały go w pierś, zbijając niemal z nóg. Zadyszany wydostał się z owej szmacianej pułapki i znalazł się z powrotem na tej samej polanie u skraju przepaści.

NIE ZROZUMIAŁEŚ MNIE, MARRANIE. ZABIJĄ CIEBIE, CHOCIAŻ JESTEŚ CZŁOWIEKIEM, JAKI RODZI SIĘ RAZ NA TYSIĄCLECIE.