Potarł podbródek, zadrapany o pomalowany jak cyrkowy bęben, katowski pieniek.
TY JEDEN MOŻESZ POSTAWIĆ TAMĘ MĘTNEMU LUDZKIEMU NURTOWI. TY JEDEN MOŻESZ OKIEŁZNAĆ TĘ POWÓDŹ NIECZYSTOŚCI, BRUKAJĄCĄ ZIEMIĘ. CHCESZ SIĘ PODDAĆ?
Nigdy się nie poddawałem. Jestem Raul Ilmarranien!
TAK, NIE PODDAWAŁEŚ, ALE ONI WYDADZĄ CIĘ W RĘCE KATA.
Ohydny, okrągły przedmiot wydobył się z ciemności. Raulowi wszystkie włosy stanęły na głowie. Była to ludzka głowa, ciągle żywa, z bezmyślnie wytrzeszczonymi oczami, mrugającymi powiekami i przeciętymi szyjnymi arteriami, z których chlustała obficie gęsta, pienista krew.
Głowa w końcu zamarła, powieki opadły. Raul rozpoznał swoją twarz w jej martwym, boleśnie skurczonym obliczu.
TO CIĘ CZEKA, MARRANIE. UNIKNĄŁEŚ SZAFOTU, ABY OTWORZYĆ WROTA. STOJĄC NA PROGU SKARBCA NIE CZAS PŁAKAĆ ZA DZIECINNĄ ZABAWKĄ. IDŹ. SZCZĘŚLIWY LOS. WŁADZA. POTĘGA. ZEMSTA. BIERZ, CO CHCESZ.
Z trudem oderwał wzrok od strasznego czerepu.
Jak myślisz, czego ja chcę? Co znaczy według ciebie mieć władzę?
JESZCZE PYTASZ? TY, KTÓRY BYŁEŚ LAWĄ?
Zakołysała się ziemia pod nogami.
Wszystkie wulkany świata w nim wybuchały. Rozpływał się w niewyobrażalnych, kolosalnych przestrzeniach, rozprężając się lub zwijając.
Wszystkie burzowe chmury huczały w nim potężnymi gromami. Użyźniał lub topił ziemię w potokach ulewy.
Był morskim huraganem, pustynnym samumem, był wszystkimi wichrami na świecie. Wyrywał z ziemi stuletnie drzewa i wstrząsał górami, łącząc się z nimi.
Był każdym surowym nauczycielem z pękiem rózg i długą drewnianą linijką w każdej wiejskiej szkółce.
Był dżuma, której sama nazwa wzbudzała przestrach. Oszczędzał, wedle kaprysu, jedną ofiarę z tysiąca.
Był każdym trzęsieniem ziemi, każdym śmiercionośnym wirem, wciągającym leniwych i nieposłusznych.
Wymysły śmiertelników, brzmiące dla niego jak dziecinna bajka, wywołały uśmiech politowania. Ich beznadziejna walka z codziennym przybliżaniem się ku śmierci godna była jedynie pogardliwego westchnienia.
Wszechwiedza. Wszechmoc. I nagle: ognisko pośrodku pustego pola.
A przy ognisku…
Policzki mu zapłonęły, a serce drżało jak schwytane w potrzask zwierzątko.
Jaszczurka!
Niebiosa, co się ze mną dzieje?!
Wszystkie wulkany świata wybuchały, tworząc wspólny potok lawy.
Wśród trzasku błyskawic spadała na ziemię nawałnica.
Przypływy i odpływy mórz oszalały.
Przeciwstawne wichry tworzyły szalony wir, zrywając dachy domów i wstrząsając górami, które…
Bawił się Słońcem jak piłką: wschód, zachód…
Jaszczurko, słyszysz mnie? To ja, Marran!
Cicho płynie rzeka. Dwa pstrągi pluskają się w księżycowej poświacie.
Ogień wesoło buzuje w piecyku. Słychać równe oddechy śpiących dzieci. Ich dzieci. Czuje je na swoich policzkach i ogarnia go niezwykła, radosna czułość. Obejmuje ją i oboje roztapiają się w tym słodkim uczuciu…
KRÓL I KRÓLOWA NA WSPÓLNYM TRONIE. WŁADCA I WŁADCZYNI. CHCESZ TEGO, MARRANIE?
Przecież ona ma dziecko z innym…
Chwila ciszy.
MARRANIE, JESTEŚ PRZYTOMNY? POJMUJESZ, O CO IDZIE?
Nie pojmuję. Co chcesz zrobić z tym światem? On ci się nie podoba. Chcesz go zniszczyć, spalić? Jak postąpisz?
TY POSTĄPISZ. TO BĘDZIE TWOJE DZIEŁO, MARRANIE.
No, dobrze. Jak z nim postąpię?
A JAK POSTĘPUJE OGRODNIK Z DZIKIM, ZAPUSZCZONYM OGRODEM? PRZYDADZĄ CI SIĘ NÓŻ I SIEKIERA. MNÓSTWO ZBĘDNYCH GAŁĘZI ZOSTANIE ODCIĘTYCH, ALE SAD SIĘ ODRODZI I OGRODNIK BĘDZIE SZCZĘŚLIWY.
Zwlekał z odpowiedzią.
Co będzie miało prawo rosnąć w tym… oczyszczonym ogrodzie?
O TYM ZADECYDUJE MĄDRY I SPRAWIEDLIWY OGRODNIK.
Zdecyduje ogrodnik… Lecz czy można naprawić to, co nienaprawialne?
NOWE ŻYCIE ODRODZI SIĘ NA ZGLISZCZACH DAWNEGO. Z CHAOSU POWSTANIE HARMONIJNY PORZĄDEK. UCZYŃ TO, MARRANIE.
Na zgliszczach?
Jak bardzo spieczone ma usta, jak mocno kręci mu się w głowie…
Tak. Zgadzam się. Powiedz, co mam robić.
Z otchłani dobiegł odgłos przypominający odległe oklaski.
W ponurym milczeniu doszliśmy do zamkniętego na trzy spusty domu czarodzieja.
Dom czekał na właściciela. Zdawało się, że opuściliśmy go wczoraj. Tylko w przedpokoju, tam gdzie zwykle przystrzygałem sierść, wyrosła bujna kępa.
Lart zerknął na miejsce, w którym dawniej stał pokraczny wieszak i powiedział do mnie z westchnieniem:
– Wino. Obiad. I wszystko inne.
Zaprosił skinieniem Orwina do swego gabinetu.
Nie wiedziałem, co zrobić najpierw. Odsłaniałem wszystkie zasłony na oknach w drodze do kuchni.
Dom ożywał. W kominach zaświszczało, w dawno wygasłym kominku zawirował tuman popiołu, deski podłogi wydawały różne dziwne dźwięki, jakby chciały zagrać ulubioną melodię Larta. Świece zapalały się same z siebie, chociaż na dworze był ciągle słoneczny dzień. Żyrandole kiwały się, kiedy przechodziłem, machając kryształowymi wisiorkami.
Ogromny piec kuchenny rozwarł drzwiczki, niczym głodne pisklę dziób, żądając drew i podpałki. Leżące obok drewniane polana same wpadały mi w ręce. Podczas gdy udałem się do piwnicy, ruchliwe szczypce zdążyły oskubać specjalnie przygotowaną kurę, która trafiła na rożen.
Robota wrzała aż miło. Krzyknąłem na karalucha, który wystawił wąsy z szerokiej dziury w podłodze i udałem się do jadalni nakryć do stołu.
Na mnie padło, że pierwszy się na niego natknąłem.
Siedział w fotelu gospodarza u szczytu długiego stołu, kontemplując ponuro galerię portretów przodków. Ujrzawszy mnie zdziwił się tak, jakby co najmniej uciekł mu z półmiska pieczony prosiak z liściem chrzanu w ryju. Zamarłem.
– No tak – powiedział. – To w stylu pana Larta, kazać czekać na siebie.
– Witaj, Baltazarze – usłyszałem za plecami.
Mag podszedł do stołu i jakby nigdy nic rzucił na blat rękawiczki.
Baltazar Est wstał, przy czym ogromny stół cały się zakołysał. Skrzywił wąskie wargi, nisko opuszczając kąciki ust.
– Jestem totalnie rozczarowany, Legiarze – zasyczał jak rozzłoszczona żmija. – Totalnie! Czy nasza umowa zawierała możliwość uwolnienia Marrana? Czyżbyśmy w swoim czasie nie ustalili sposobu postępowania na wypadek nadejścia zewnętrznego zagrożenia? Czyżbyście w ciągu ostatnich trzech miesięcy nie złamali wszystkich punktów umowy?
Miałem uczucie, jakby nogi wrosły mi w ziemię. Orwin westchnął i zatrzymał się w drzwiach. \
– Alu. – W ustach mego pana to zdrobnienie zabrzmiało bardzo wzruszająco. – Nie spałem wiele nocy. Przez trzy doby pokonałem ogromną odległość. Jestem śmiertelnie zmęczony. Wielkie nieba, nie będziemy chyba znowu zaczynać!
Pod koniec jego spokojny głos przerodził się w krzyk. Pobladły Orwin chwycił mnie za łokieć i wyprowadził z jadalni. Drzwi zatrzasnęły się za nami.
– To sprawa pomiędzy nimi – powiedział, starając się zachować zimną krew. – Podaj to, czego sobie życzył: wino, obiad…
Z jadalni dobiegały przytłumione głosy, co oznaczało, że czarodzieje zaczęli się kłócić. Lart ostro coś warczał, Est syczał jak ognisko polane wodą.
Orwin wydobył miedziaka z kieszeni, który podskoczył mu na dłoni i zawisnął nieruchomo w powietrzu.
– Szkoda Jaszczurki – powiedział jakby do siebie.
Głosy ucichły. Miedziak spadł z brzękiem na podłogę.
Drzwi się otwarły. Na progu stał Est. Podskoczyłem, lękając się o los Larta.