ZGINIESZ!
Raul nie rozumiał do końca, co się dzieje. Deski podłogi stanęły na sztorc. Widział, jak jego były mistrz wymachiwał błyszczącą klingą. Powietrze zrobiło się suche i gorące jak na pustyni. Pozostawiało w gardle pył, utrudniający oddychanie.
Nad głową Marrana kręciły się żółte i czerwone koła, uderzające o siebie z trzaskiem, którego wolałby nie słyszeć. Wokół niego utworzył się szary, szaleńczo wirujący lej, wciągający wszystko: odłamki luster, strzępy tkanin, Raula i Larta wraz z jego klingą… Osypywały się piaszczyste ściany. Marran wił się jak mrówka w piaszczystej jamce. Lej nagle zadrgał i wypluł ich obu na szczycie stożkowatego wzgórza.
Lart machnął gasnącą już klingą i ściął wsysający wszystko wierzchołek.
Ostatnim, co Raul zdążył zobaczyć, zanim stracił przytomność, był Lart z ciemnym ostrzem w dłoni, oblany od ramion w dół czarną, gęstą, mięsistą masą. Oplatała maga pierścieniami jak bezforemny gad, dławiła i przygniatała do ziemi. Klinga wypadła z osłabłej dłoni…
Podłoga w salonie pokryta była skomplikowanym rysunkiem, którego centrum stanowił krąg płonących świec. W tym ognistym pierścieniu leżał na wznak człowiek. Stała nad nim kobieta w srebrzystym płaszczu, która bezustannie czytała monotonne zaklęcia. Kredowe linie na podłodze jarzyły się i przygasały.
Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Stałem jakiś czas u drzwi salonu, nie mając odwagi wejść, potem poszedłem do pracowni Larta, lecz drzwi gabinetu były zamknięte, a w środku panowała martwa cisza. Na schodach i podłodze pod drzwiami widniały plamy krwi, podobnie jak na klamce. Dom zdawał się zastygły z przerażenia.
Kobieta zakończyła zaklęcia i stała nieruchomo. Odważyłem się do niej odezwać.
– Pani!
Odwróciła się powoli.
– Mój pan jest ranny – powiedziałem prawie z płaczem. – Proszę mu pomóc!
– Co ja mogę? – odparła cicho. – Jeśli ruszę się z miejsca, Ilmarranien umrze!
– Lart też umrze, jeśli pani mu nie pomoże – zauważyłem szeptem.
Pokręciła głową ze smutkiem.
– Legiar jest wielkim magiem… Jeśli sam sobie nie pomoże, cudza pomoc na nic się nie zda…
Zostawiłem ją i rzuciłem się do biblioteki.
Błyszczały złocone grzbiety Sięgnąłem po największą księgę z dolnej półki.
Drabinka zasyczała z oburzeniem, więc odsunąłem ją nogą i rozchyliłem czarno-złociste okładki. Zamigotało mi w oczach. Potrafiłem czytać zaklęcia tylko wtedy, gdy były wypisane wielkimi, wyraźnymi literami, toteż magiczna księga była dla mnie równie użyteczna, jak luneta dla ślepca.
Miotałem się, sięgając po kolejne księgi, w żadnej jednak nie znalazłem wskazówki, jak wezwać chociażby Baltazara Esta, co byłem gotów uczynić. W końcu natknąłem się na niewielki tomik, zapisany w zrozumiałym języku, zacząłem go więc pospiesznie przeglądać. Niestety, nie była to księga zaklęć, tylko jakaś powieść.
Wpadłszy w rozpacz, rzuciłem książkę na dywan i wsparłem się o szafę. Zamknięty klawesyn westchnął ochryple, szklany globus podskakiwał na wielkim stole, w rogu pokoju trząsł się okrągły stolik. Na pokryty magicznymi symbolami blat padł promień słońca i w tym promieniu…
Zabłysnął medalion Wieszczbiarza, jak szczere złoto. Promień odbił się od jasnej, czystej powierzchni i zawędrował „zajączkiem” na sufit.
Cały oblałem się potem i na chwilę nie widziałem dobrze wnętrza zamglonymi oczyma.
Potem podszedłem bliżej.
Złoty łańcuch, złoty medalion ze skomplikowanym wycięciem. Wyciągnąłem dłoń i cofnąłem. W końcu odważyłem się musnąć brzeżek. „Zajączek” na suficie drgnął lekko.
Zapłakałem z radości. Wziąłem ostrożnie Amulet i poszedłem do Larta, niosąc artefakt na otwartej dłoni.
Stukałem do drzwi, szlochając i krzycząc na przemian.
– Panie! Zeszła! Cała rdza zeszła! Błagam, niech pan otworzy!
Nie było odpowiedzi.
Poczułem za plecami czyjąś obecność i odwróciłem się. Miałem nadzieję, że to będzie Kastella, ale to był jej małżonek, Mart. Stał u podnóża schodów, przyciskając ostrożnie do piersi spore zawiniątko.
Jakiś czas bezmyślnie spoglądaliśmy na siebie, potem tamten westchnął i zapytał niezbyt głośno:
– Czy… czy mogę… Kastella?
Spojrzałem na drzwi pracowni. Nosiły ślady uderzeń moich kułaków, lecz ze środka nie dochodził wciąż żaden dźwięk.
Uniosłem przed sobą dłoń z medalionem tak, jak lubił to czynić Orwin. Złota płytka lekko kołysała się na łańcuchu.
– Ona… – powiedziałem do Marta. – Lepiej będzie, jak zaczeka pan na nią w przedpokoju.
Zawiniątko na jego rękach poruszyło się, mężczyzna przycisnął je mocniej do siebie.
– Co się tutaj stało? – zapytał niepewnie.
Stałem na szczycie schodów, trzymając przed sobą Amulet, on zaś tam w dole, przytulał do siebie dzieciątko.
– Zdaje się… że właśnie uratowaliśmy świat – odpowiedziałem z goryczą.
Znaleźliśmy Kastellę w poczekalni. Stała z twarzą uniesioną do góry, na wprost wpadającej przez świetlik wiązki słonecznych promieni. Kiedy zobaczyła męża, zrobiła krok do przodu z taką miną, jakby chciała zapłakać i roześmiać się jednocześnie. Mart stał bez słowa. Kobieta podeszła do niego, wzięła dziecko na ręce i rozchyliła okrywający główkę becik. Ujrzałem niemowlaka rozradowanego widokiem matczynej twarzy i próbującego wyswobodzić rączki z ciasno zawiniętego prześcieradełka. Spojrzałem na Marta i zauważyłem, że zamknął oczy. Zostawiłem ich samych i niepewnym krokiem poczłapałem do salonu.
Świece się dopaliły. Legendarny Marran siedział w okopconym kręgu i spoglądał na mnie. Całkiem jak wtedy, w poczekalni.
– Damirze – powiedział, usiłując się uśmiechnąć – znowu spotykamy się w dziwnych okolicznościach.
Podszedłem do niego, starając się nie nadepnąć na kredowe linie i wyciągnąłem medalion w jego stronę. Niepewnie chwycił łańcuch i podniósł go do oczu.
– Co to? Medalion Orwina? Po co?
– Orwin zginął – oznajmiłem.
Zasępił się i spuścił głowę. Chwilę się nad czymś zastanawiał, potem znów spojrzał na mnie pytająco.
– Żyje pan – powiedziałem niemal z wyrzutem. – Orwin zginął, a mój pan jest konający… Być może…
– Odsuń się – usłyszałem za plecami.
Marran, nie patrząc już na mnie, podniósł się z wysiłkiem i stanął na nogach. Obejrzałem się powoli.
– Lart – szepnął Raul.
Mój pan stał w wejściu, wsparty całym ciałem o framugę. Połowę twarzy zakrywał opatrunek. Jedyne odkryte oko patrzyło na nas przenikliwie.
– Larcie…
Marran zrobił dwa kroki do przodu, idąc w stronę Legiara, lecz zatrzymał się potem, niezdecydowany. Stali naprzeciw siebie w nieruchomym milczeniu.
Po chwili Marran wyciągnął w stronę byłego mistrza dłoń ze złotym Amuletem Wieszczbiarza.
Wargi wielkiego maga drgnęły lekko. Odkryte oko zabłysło i szeroko się otworzyło, jak u dzieciaka widzącego pierwszy raz małpkę na jarmarku. Zachwiał się. Chciałem go podtrzymać, lecz z rozdrażnieniem odepchnął mnie lekko łokciem.
– Daj spokój! Wciąż jestem w stanie utrzymać się na nogach.
Wziął do ręki Amulet i oglądał dokładnie, pocierając palcem, jakby sprawdzając, czy nie został gdzieś, choćby najdrobniejszy, ślad rdzy. Nie znalazł nawet jednej plamki.
– Wielkie nieba – powiedział.
Medalion wyśliznął się z jego osłabionych palców i upadł z brzękiem na podłogę. Schyliłem się, by go podnieść, lecz wyprzedziła mnie czyjaś dłoń w rękawicy. Baltazar Est!