Był to zgrzybiały staruszek, umęczony i leżący w niemocy na bezkształtnej kupie szmat. Był w malignie: półprzymknięte, zapadnięte oczy nie widziały ognia ani podchodzącego Raula. Wargi, wydające się czarne w świetle płomieni, nie przestawały się poruszać.
Marran usiadł przy nim.
Starzec najwyraźniej umierał. W bezładnym mamrotaniu co pewien czas dawało się wychwycić oddzielne słowa. Modlił się, by kogoś zostawić w spokoju albo szeptał rozpaczliwie: „Zamknijcie drzwi”. Raul usiłował podtrzymać trzęsącą się, siwą głowę.
O świcie, kiedy jama w ziemi była już odpowiednio głęboka i szeroka, konający doszedł nieco do siebie i sięgnął ręką za pazuchę po owinięty szmatą baniak. Raul pomógł mu się napić.
Staruszek podziękował gestem. Raul skinął głową. Niebo jaśniało, lecz ogień palił się wciąż ostrym płomieniem. W mętnym blasku przedświtu starzec ujrzał w końcu jego twarz.
Czarne wargi zadrgały spazmatycznie i przeraźliwe oblicze umierającego jeszcze bardziej poszarzało ze strachu.
– Odźwierny! – zawołał, usiłując zasłonić oczy roztrzęsioną dłonią. – Odźwierny!
Raul odskoczył od niego.
Starzec rzucił się naprzód, niemal usiadł, nie spuszczając oczu z Marrana, potem zachrypiał, wzdrygnął się strasznie i upadł na wznak. Na poczerniałym, zastygłym licu pozostał wyraz śmiertelnego przerażenia.
Grabarze, jak na zawołanie, rzucili narzędzia i prędko podeszli do trupa. Raul, nie panując nad sobą, odwrócił się i pobiegł, dokąd oczy poniosą.
Nagie skały pozostały za nami, a teraz pod nogami chrzęściła zeszłoroczna, ostra trawa. Do tego musieliśmy się przedzierać przez krzewy pozbawione liści, ale za to najeżone kolcami.
W siedlisku Orwina nieco odpoczęliśmy, ogrzaliśmy się i nabraliśmy sił. Teraz jednak zdawało mi się, że zarówno wypoczynek, jak i posiłek tylko mi się przyśniły.
Od godziny majaczył przed nami nowy cel, zamczysko. Należało wierzyć, że oczekują tam na nas kolacja i nocleg. Szliśmy w jego stronę, lecz wciąż zdawał się zdradziecko oddalać.
Zmrok zgęstniał, kiedy dotarliśmy do gościńca. Łatwiej było kroczyć po wydeptanych koleinach, toteż dogoniłem Larta i zapytałem niewinnie:
– Panie, czyżbyśmy przerwali morską podróż z powodu maleńkiego, złotego cacka?
Milczał tak długo, że straciłem nadzieję na odpowiedź. W końcu się jednak odezwał:
– Morski kompas to też cacko… ale kiedy strzałka zaczyna kręcić się jak szalona, nie trzeba być Wieszczbiarzem, żeby przeczuwać coś złego…
Prawie całkiem ściemniało. Przeklęty zamek nie raczył się wcale przybliżyć. Poczułem się nieswojo, nie tyle z powodu sensu słów Larta, bardziej z powodu tonu, jakim je wypowiedział. Nie burczał na mnie jak zwykle, lecz mówił całkiem poważnie.
Milczałbym, ale zdawało mi się to jeszcze gorsze, zapytałem więc, zbierając się na odwagę:
– Panie, a co to takiego Trzecia Siła?
Zerknął na mnie szybko, potem odwrócił wzrok.
– Zapewne bajka.
– Więc czemu tak pana niepokoi?
– Ponieważ to straszna bajka.
W tej chwili naprawdę się wystraszyłem i znowu nie z powodu słów, lecz dlatego, że mag nie wrzasnął na mnie ani nie wyśmiał, jak to się często zdarzało. Rozmawiał ze mną jak z równorzędnym partnerem. W takim razie rzeczywiście było z nami kiepsko.
– No dobrze…
Lart kopnął zręcznie płaski kamyk, który pofrunął długim łukiem, lecz nie upadł na ziemię. Zawisnął na wprost nas i jasno zapłonął jak pochodnia, oświetlając nam drogę.
– Masz rację, że to mnie niepokoi – podjął mój pan z niebywałą powagą. – Jak wiesz, Orwin jest Wieszczbiarzem… Co prawda Wieszczbiarze w niewielkim stopniu posługują się rozumem. Ich duchowy przywódca, Pierwszy Wieszczbiarz, jeśli w ogóle istniał, napisał Testament, jeśli rzeczywiście go napisał. Wraz z Testamentem pozostawił medalion, tak zwany Amulet Wieszczbiarza. Ten klejnot bez wątpienia istnieje, widziałeś go na własne oczy. Jest złoty, więc nie powinien rdzewieć, chyba że pojawiła się jakaś poważna przyczyna.
Mag zamilkł, wiedziałem jednak, że to nie potrwa długo. Mówiłby dalej nawet, gdybym był głuchoniemym. Wymagał ode mnie posłuchu.
– Poważną przyczynę – podjął po chwili – ów wątpliwego istnienia Pierwszy Wieszczbiarz w swoim równie wątpliwym Testamencie nazwał właśnie Trzecią Siłą.
– Tak zwaną Trzecią Siłą – odpowiedziałem jak echo.
Przyjrzał mi się uważnie.
– No tak…
Przeklęty zamek przestał wreszcie z nami igrać i teraz przybliżał się powoli, nieuchronnie.
– Ale dlaczego „Trzecią”? – spytałem szeptem.
– Widzisz, na świecie są magowie i ci, którzy nimi nie są. Zgodzisz się chyba, że magowie przedstawiają sobą pewną siłę?
Świecący kamień błysnął w tej chwili oślepiająco.
– Zgodzę… – mruknąłem, zasłaniając oczy dłonią.
– Ci jednak, którzy nie są magami, także stanowią siłę – oznajmił, przygaszając światło do znośnego poziomu. – Sporo wielkich rzeczy powstało dzięki światłym umysłom, szlachetnym bohaterom i tak dalej. Król stara się rządzić sprawiedliwie. Mag w swojej jaskini eksperymentuje z zaklęciami. Idziemy w tej chwili we dwóch jedną drogą. Wszystko jest na swoim miejscu. Orwin sądzi jednak, idąc w ślady Pierwszego Wieszczbiarza, że istnieje jeszcze Trzecia Siła, nie mająca z tamtymi dwiema niczego wspólnego. Ta mityczna potęga pragnie jakoby zapanować nad światem, co miałoby przynieść nam wszystkim same nieszczęścia. W Testamencie brak jednak wyjaśnienia, czym jest i skąd pochodzi. Przeraża mnie jednak sama myśl o egzystowaniu czegoś takiego.
– Panie – odparłem wstrząśnięty – ale koń może być tylko ogierem lub kobyłą, tak jak pacjent jest żywy lub martwy. Gdzie jest miejsce na trzecią możliwość?
Nie odpowiedział.
Nastała noc.
Fasada zamku nie była oświetlona ani jednym światełkiem, a czarodziejski kamień połyskiwał w tej chwili mdłym, nierównym poblaskiem. Droga pięła się w górę coraz bardziej stromo. Po obu stronach majaczyły ciemne, przysadziste, kamienne słupy. Przyspieszyliśmy kroku.
– Ciekawe ozdoby – mruknął Lart.
Słupy stały szeregiem wzdłuż drogi, a na płaskim czubku każdego leżała zwinięta, kamienna żmija. Ich potworne paszcze były aż nadto dobrze widoczne, bez względu na niedostatek oświetlenia.
– Do licha! – mruknąłem, chichocząc nerwowo.
W tej chwili usłyszałem to, czego najbardziej bałem się usłyszeć: syczenie. Równocześnie gadziny rozwarły ślepia. Najpierw te, obok których przechodziliśmy, potem te znajdujące się przed nami, kolejno wszystkie pozostałe.
Z obu stron spoglądały na nas szeregi czerwonych, płonących węgielków, to jest żmijowych źrenic.
Wysiliłem resztkę odwagi, by nie rzucić się do ucieczki. Ograniczyłem się do tego, że przysiadłem, chowając się za plecami czarodzieja.
– Ładne powitanie – burknął Lart.
– Uciekajmy, panie – zajęczałem z dołu. – Jak one strasznie patrzą!
W rzeczy samej, patrzyły na nas złowrogo.
– Przyszedłem tutaj nie po to, by się teraz cofać – wycedził mag swoim zwyczajnym, chłodnym tonem. – Trzymaj się blisko mnie!
I rzuciliśmy się do przodu. W moim wypadku było to możliwe tylko dlatego, że zamknąłem oczy z całej siły i otworzyłem je dopiero wtedy, gdy syczenie pozostało za naszymi plecami.
Zamek zakrywał pół nieba i wydawał się od niego ciemniejszy.
– Jesteśmy na miejscu – oświadczył Lart.
Zwodzony most był opuszczony. Na dnie fosy pobłyskiwała oleiście mętna, gęsta ciecz.
Mój pan schylił się, podniósł kamień i rzucił go z rozmachem na most.