Выбрать главу

A ta ostatnia awantura… Azarow aż się skrzywił, tak świeże i przykre było wspomnienie, jak to półtora miesiąca temu Kriwoszein rozłożył w sąsiednim instytucie obronę pracy habilitacyjnej sekretarza naukowego Instytutu. Prawdę mówiąc, występował nie tylko on, ale gdyby nie zaczął, obrona jakoś by przeszła. W obcej instytucji, nie uprzedziwszy o swoich zamiarach, przyszedł i wykończył s w o j e g o! Tak skompromitować Instytut i członka Akademii Nauk Azarowa! Pewnie, on sam nie powinien był odnosić się tak pobłażliwie do tej pracy, a tym bardziej dawać pozytywną recenzję; uważał jednak, że nieźle byłoby mieć wyhodowanego w Instytucie samodzielnego pracownika naukowego; w końcu nie takie habilitacje przechodziły pomyślnie. Ale Kriwoszein… Azarow jasno dał mu wtedy do zrozumienia, że nie będzie zatrzymywał go w Instytucie… zresztą wspominać o tym było teraz nie tylko przykro, ale i nie na miejscu.

W pawilonie widać było ruch. Myśl, że trzeba teraz wejść, patrzeć na to, wyjaśniać, wywołała u Azarowa uczucie podobne do bólu zęba. „A więc znowu Kriwoszein! — pomyślał z wściekłością. — No, jeśli tylko on jest winien tego wypadku!…” Profesor wszedł po schodkach, szybko minął ciasny, zastawiony aparaturą korytarz, wszedł do pokoju i rozejrzał się.

Duże pomieszczenie o sześciu oknach tylko z grubsza przypominało pracownię badań elektronowo-matematycznych. Metalowe i plastykowe równoległoboki generatorów i oscyloskopów z wycięciami wentylacyjnymi w ściankach stały na podłodze, na stołach i półkach na przemian z wielkimi butlami, pojemnikami, kolbami, krystalizatorami. Kolbami zastawione były i szafy, i zielone skrzynki prostowników selenowych. Cała środkowa część pomieszczenia była zajęta przez nieforemne na pierwszy rzut oka urządzenie, oplecione wężami, przewodami, dziwacznie powyginanymi rurami, na których widniały jakieś wyrostki. W głębi znajdował się ledwo dostrzegalny pulpit maszyny elektronowej. Cóż to za ośmiornica?

— Tętno wyczuwalne — odezwał się kobiecy głos z lewej strony.

Azarow odwrócił się. Wolną od butli i aparatury przestrzeń między drzwiami i ślepą ścianą wypełniał półmrok. Dwaj sanitariusze ostrożnie przekładali z podłogi na nosze człowieka w szarym fartuchu laboranta; głowa odrzucona w tył, kosmyki włosów unurzane w jakiejś oleistej cieczy. Koło noszy dreptała drobna lekarka.

— Wstrząs — stwierdziła. — Noradrenalinę i odessać.

Azarow podszedł bliżej. Młody chłopak, bardzo blada twarz o regularnych rysach, ciemnorude włosy. „Nie, to nie Kriwoszein, ale kto? Gdzieś go widziałem…” Sanitariusz przygotował strzykawkę.

Azarow odetchnął głęboko i o mało nie zakrztusił się: pomieszczenie było przesiąknięte wonią kwasów, spalonej izolacji i jeszcze czegoś ostrego — nieokreślona i ciężka atmosfera tragedii. Sanitariusze i lekarka chodzili po podłodze zalanej jakąś gęstą cieczą.

Do pomieszczenia wszedł zdecydowanym krokiem szczupły mężczyzna w garniturze; poza tym wszystko w nim było nijakie i niewyraźne: szare włosy zaczesane na bok, niewielkie szare oczy zaskakujące blisko osadzone w kościstej twarzy z szerokimi kośćmi policzkowymi, zapadnięte, źle wygolone policzki. Przybyły chłodno skłonił się Azarowowi. Ten odpowiedział podobnym ukłonem. Nie mieli potrzeby przedstawiać się: to właśnie oficer dochodzeniowy Onisimow w lutym bieżącego roku zajmował się śledztwem W „sprawie napromienienia praktykanta Gorszkowa”.

— Rozpoczniemy od identyfikacji zwłok — sucho odezwał się Onisimow i Azarow uczuł, że serce zamarło mu na chwilę. — Proszę tędy…

Azarow poszedł za nim w kąt przy drzwiach w kierunku czegoś nakrytego szarą ceratą. Pod ceratą miejscami coś sterczało, wystawały spod niej żółte stopy.

— Legitymacja służbowa, znaleziona w znajdującej się w pracowni odzieży — mówił oficjalnym głosem Onisimow odchylając brzeg ceraty — wydana na nazwisko Kriwoszeina Walentina. Poznajecie?

Życie nieczęsto stawiało Azarowa twarzą w twarz ze śmiercią.

Zrobiło mu się nagle duszno, rozpiął kołnierzyk.

Spod ceraty ukazały się zlepione, krótko ostrzyżone włosy, wytrzeszczone oczy, zapadłe policzki, opuszczone w dół kąciki ust, potem wystająca grdyka na żylastej szyi, chude obojczyki… „Jakże on wychudł!”

— Tak…

— Dziękuję — Onisimow opuścił ceratę.

A więc to Kriwoszein… Widzieli się przedwczoraj rano koło starego budynku i minęli się, jak zwykle wymieniając poprawne ukłony. Wtedy był to, choć niezbyt sympatyczny, ale dobrze wyglądający żywy człowiek o okrągłej twarzy. A teraz — śmierć jakby wypiła z niego wszystkie soki życiowe, wysuszyła ciało, pozostały tylko obciągnięte szarą skórą kości. „A przecież Kriwoszein na pewno zdawał sobie sprawę, jaką rolę wyznaczono mu w organizacji pracowni…” — pomyślał nie wiadomo dlaczego Azarow.

Oficer śledczy wyszedł.

— Oj-jej-jej! Ts-ts… — rozległo się nad uchem Azarowa.

Odwrócił się. W drzwiach stał sekretarz naukowy Harry Charitonowicz Chiłobok. Jego wypielęgnowana twarz była z lekka obrzękła od snu. Sekretarz był, co się zowie, interesującym mężczyzną: duża, dobrze zbudowana postać w lekkim ubraniu, głowa o regularnym kształcie, falujące kasztanowate włosy, pięknie srebrzące się na skroniach, piwne oczy, duży, prosty nos, którego piękno i męskość podkreślały ciemne wąsy. Pewną skazą były ostre zmarszczki wokół kącików ust, charakterystyczne dla ludzi, utrzymujących, twarz w stałym, napiętym uśmiechu, oraz nieco cofnięty podbródek.

W tej chwili oczy docenta błyszczały lękliwą ciekawością.

— Dzień dobry, panie profesorze! Cóż to znowu się stało u Kriwoszeina? Przechodzę i myślę sobie: czemu to koło pracowni stoją takie samochody? I zaszedłem… nawiasem mówiąc, drukarki automatyczne to u niego w korytarzu stoją, zauważył pan? Razem z wszelkimi bublami, a przecież tak o nie walczył, pisma wysyłał.

Przekazałby komu innemu, jeśli ich nie wykorzystuje… — Chiłobok westchnął ciężko i spojrzał w prawo. — Nikt inny, tylko student! Oj-jej-jej! Znowu student, po prostu nieszczęście z nimi… — nagle zauważył powracającego Onisimowa i twarz wykrzywiła mu się w uśmiechu. — O, Apollon Matwiejewicz! Witamy! Znowu do nas?

— Matwiej Apollonowicz — skinąwszy głową poprawił go Onisimow.

Otworzył skrzynkę z jasnego drzewa z wymalowanym czarną farbą napisem na wieku „Dow. rzecz.”, wyjął z niej probówkę i przysiadł nad kałużą.

— Oczywiście, Matwiej Apollonowicz, przepraszam bardzo! Ja was przecież doskonale pamiętam jeszcze z poprzedniego razu, tylko imię poplątałem. Matwiej Apołlonowicz, jakżeby, oczywiście, długo was wspominaliśmy, waszą rzeczowość i wszystko… — mówił Chiłobok.

— Towarzyszu dyrektorze, jakie konkretnie prace były prowadzone w tej pracowni? — przerwał Onisimow, nabierając probówką płyn.

— Badania samoorganizujących się układów elektronowych z integralnym wprowadzeniem informacji — odpowiedział Azarow. — Tak w każdym razie inżynier Kriwoszein sformułował swój temat w tegorocznym planie.

— Jasne — Onisimow wstał, powąchał płyn, otarł probówkę watą i schował do skrzynki. — Czy stosowanie, trujących odczynników było przewidziane w planie pracy?

— Nie wiem. Myślę, że nic nie było przewidziane: prace badawcze przeprowadzane są według rozeznania pracownika naukowego…

— A cóż to takiego się stało u Kriwoszeina, że pana profesora tak wcześnie niepokojono? — ściszonym głosem spytał Chiłobok.