Słowem, wszystko, co się wydarzyło, przedstawiało się Onisimowowi jako łańcuch poważnych niedociągnięć w prowadzeniu śledztwa. Dlatego, nie opuszczając terenu Instytutu, zaopatrzył się w pisemne zeznania technika Prachowa i dyrektora, profesora Azarowa.
Technik-elektryk Prachow Gieorgij Daniłowicz, lat dwadzieścia, Rosjanin, kawaler, zdolny do służby wojskowej, bezpartyjny, zeznał:
„…Kiedy wszedłem do pracowni, górne światło paliło się, uszkodzony był tylko przewód siłowy. W pomieszczeniu panował taki smród, że o mało nie zwymiotowałem — jak w szpitalu. Pierwsze, co zauważyłem: goły mężczyzna leży w wywróconym zbiorniku, głowa i ręce zwisają, na głowie jakieś metalowe urządzenie. Ze zbiornika coś wycieka, jakby syrop! Drugi — student, nowy, znam go z widzenia — leży obok, twarzą do góry, ręce rozrzucone. Rzuciłem się do tego w zbiorniku, wyciągnąłem go. Był jeszcze ciepły i śliski, nie szło go utrzymać. Poruszyłem nim — tak jakby trup. Z twarzy poznałem: Walentin Kriwoszein, spotykałem go często w Instytucie, kłanialiśmy się sobie. Student oddychał, ale do siebie nie przychodził.
Ponieważ w nocy na terenie Instytutu oprócz straży nikogo nie ma, wezwałem telefonicznie z pracowni pogotowie ratunkowe i milicję.
A zwarcie zrobiło się w kablu siłowym, który dochodzi do tablicy w pracowni dołem wzdłuż ściany w rurce aluminiowej. Zbiornik rozbił butlę — widocznie z kwasem — kwas wszystko przeżarł w tym miejscu i zwarł jako przewodnik drugiego rodzaju”.
Fakt wyjścia na miejsce awarii w godzinę po alarmie Żora przezornie przemilczał.
Dyrektor Instytutu Arkadiusz Arkadiewicz Azarow, doktor nauk fizyczno-matematycznych i członek rzeczywisty Akademii Nauk, lat pięćdziesiąt osiem, Rosjanin, żonaty, zwolniony od powszechnego obowiązku wojskowego, członek KPZR, oświadczył, że „w okazanych mu na miejscu wypadku przez oficera śledczego M. A. Onisimowa zwłokach rozpoznał rysy twarzy pełniącego obowiązki kierownika pracowni nowych systemów Walentina Kriwoszeina” i z charakterystycznym dla członka Akademii Nauk obiektywizmem dodał, że „wstrząsnęło nim niewiarygodne wyniszczenie zmarłego, istotnie niewiarygodne, nie odpowiadające jego normalnemu wyglądowi”.
O pół do jedenastej przed południem Onisimow powrócił do Komendy Miejskiej do swego gabinetu na parterze, którego okna, przekreślone pionowymi prętami krat, wychodziły na ruchliwy o każdej porze prospekt Marksa. Onisimow krótko zameldował dyżurnemu majorowi Rabinowiczowi o zajściu, skierował probówki z płynem do ekspertyzy, po czym zatelefonował do szpitala pogotowia, aby dowiedzieć się, w jakim stanie znajduje się jedyny świadek zajścia. Odpowiedziano, że czuje się dobrze i prosi, aby go wypisać.
— Dobrze, wypisujcie, zaraz wysyłam samochód — zgodził się Onisimow.
Nie zdążył wydać polecenia, kiedy do gabinetu wpadł lekarz sądowy Zubato, hałaśliwy, tryskający zdrowiem i energią mężczyzna o owłosionych rękach.
— Matwiej, coś ty mi przywiózł?! — wykrzyknął i w oburzeniu opadł gwałtownie na krzesło, które aż jęknęło pod nim. — Co to za wygłupy?! Jakże ja ustalę przyczynę zgonu na szkielecie?
— Co mi zostało, to przywiozłem — rozłożył ręce Onisimow. — Dobrze, że jesteś, z miejsca formułuję pytanie: w jaki sposób zwłoki mogą zamienić się w szkielet?
— Z miejsca odpowiadam: w wyniku rozkładu tkanek, co w normalnych warunkach trwa tygodnie, a nawet miesiące. To wszystko, co zwłoki mogą same.
— W takim razie… jak m o ż n a ze zwłok zrobić szkielet?
— Zdjąć skórę, ściąć tkanki miękkie i gotować w wodzie aż do pełnego obnażenia kości. Zaleca się zmieniać wodę. Czy możesz wreszcie z sensem opowiedzieć, co tam się działo?
Onisimow opowiedział.
— Ładna historia! Ech, szkoda, że mnie tam nie było! — Zubato z żalem klepnął się po udach.
— A co na szosie?
— E, nic. Pijany motocyklista wpadł na krowę. Oboje żyją…
Więc mówisz, że zwłoki „rozpłynęły się”? — lekarz sceptycznie zmrużył oczy i przybliżył pełną twarz do Onisimowa. — Matwiej, to lipa. To się nie zdarza, mówię poważnie. Człowiek to nie sopel, nawet po śmierci. A nie wykiwali cię tam przypadkiem?
— A to niby jak?
— A tak: podsunęli szkielet na miejsce zwłok, kiedy wchodziłeś i wychodziłeś… i cicho sza!
— Co ty pleciesz: podsunęli! Co, członek Akademii Nauk stał na świecy? A zresztą on sam zeznał… — Onisimow zaczął przewracać papiery w poszukiwaniu zeznań Azarowa.
— E, dużo oni ci tam teraz zeznają! Wiesz, jacy to ludzie… — Zubato wykonał falisty ruch owłosionymi palcami. — Pamiętasz, kiedy ten student się u nich napromienił, to kierownik pracowni też wszystko zwalał na naukę: mało zbadane zjawisko, powiada, promieniowanie gamma zniszczyło krystaliczne komórki dozymetru… a w rzeczywistości okazało się, że studenci podpisywali instrukcję o pracy z izotopami nie czytając jej. Odpowiadać nikomu się nie chce, nawet członkom Akademii, a szczególnie w mokrej sprawie. Przypomnij sobie: zostawiałeś ich sam na sam ze zwłokami?
— Zostawiałem — powiedział złamanym głosem śledczy. — Dwa razy…
— No i wtedy twoje zwłoki „rozpłynęły się”! — i Zubato roześmiał się beztroskim śmiechem człowieka, świadomego, że to nie jego spotkały nieprzyjemności.
Oficer śledczy zamyślił się, potem przecząco pokręcił głowa.
— Nie, tego mi nie wmówisz. Sam widziałem… No, ale co teraz będzie z tym szkieletem?
— A niech go… poczekaj, mam myśl. Wyślij czaszkę do miejskiej pracowni rzeźbiarskiej, niech zrekonstruują twarz metodą profesora Gierasimowa, oni to umieją. Jeśli się zgodzi, to… to przecież będzie kryminologiczna sensacja stulecia! A jak nie… — Zubato ze współczuciem spojrzał na Onisimowa — to nie chciałbym być w twojej skórze, jak będziesz rozmawiał z szefem. No, dobra, sam poślę tę czaszkę, niech i tak będzie — podniósł się. — I od razu zrobię oględziny… chociaż szkieletu, jeśli ze zwłokami u ciebie krucho.
Zubato wyszedł.
„A jeśli mnie naprawdę wykiwali? — Onisimow przypomniał sobie, jak nieprzyjaźnie patrzył na niego profesor, jak nadskakiwał docent Chiłobok, i zrobiło mu się zimno. — Zwłoki mi zginęły, główny dowód, ładna historia!”
Wykręcił numer laboratorium chemicznego.
— Wiktorio Stiepanowno, tu Onisimow. Zbadaliście płyn?
— Tak, protokół przepisujemy, ale mogę już przeczytać wyniki.
„Woda — 85 procent, białka — 15 procent, aminokwasy — 0,5 procent, kwasy tłuszczowe — 0,4 procent” i tak dalej. Słowem, osocze krwi ludzkiej. Hemaglutyniny grupy 0, zawartość wody obniżona.
— Jasne. A zaszkodzić to może?
— Myślę, że nie…
— Jasne… A gdyby, na przykład, wykąpać się w tym?
— No… można by chyba się zachłysnąć i utonąć. Urządza was to?
— Dziękuję! — Onisimow z rozdrażnieniem rzucił słuchawkę na widełki. „Dowcipna się znalazła! Ale wersja nieszczęśliwego wypadku chyba jednak odpada… A może go laborant utopił? Bardzo prosto. Nie, na utonięcie to nie wygląda…” Z każdą chwilą sprawa podobała się Onisimowowi coraz mniej.