I wszystko sprowadza się do jednego — przechylił się przez stół, ściszył glos — jakbyście wy właśnie… denatowi… no, powiedzmy…
pomogli.
Przesłuchiwany opuścił głowę, potarł twarz dłońmi. Przed jego oczyma znowu pojawił się obraz: konwulsyjnie rzucający się w zbiorniku szkielet z głową Kriwoszeina, jego własne ręce, wczepione w brzeg zbiornika… ciepły, łagodny płyn dotyka ich i — wstrząs!
— Sam nie wiem, ja czy nie ja… — wydusił cichym głosem. — Nie mogę pojąć… — podniósł oczy. — Posłuchajcie, ja muszę wrócić do pracowni!
Onisimow omal nie podskoczył: tak szybkiego zwycięstwa nie spodziewał się.
— Cóż, bywa i tak — ze współczuciem pokiwał głową. — W stanie afektu spowodowanego poniżeniem godności własnej albo przekroczenie obrony koniecznej… Pójdziemy i do pracowni, wyjaśnicie na miejscu, co tam między wami zaszło — przysunął bliżej leżącą na brzegu stołu „czapkę Monomacha” i spytał mimochodem: — To tym zasunęliście go w żebra czy jak? Ciężka sztuka.
— No, dość! — ostro i jakby nawet z wyższością odezwał się przesłuchiwany i wyprostował się. — Nie widzę sensu dalszej rozmowy: najwyraźniej chcecie mnie wrobić w mokrą robotę… A nawiasem mówiąc, ta „ciężka sztuka” jest warta pięć tysięcy rubli, obchodźcie się z nią ostrożniej,
— A więc nie życzycie sobie odpowiadać?
— Nie.
— Jasne. — Onisimow nacisnął przycisk. — Zatrzymamy was do wyjaśnienia.
W drzwiach pojawił się chudy, wysoki milicjant o długiej twarzy i zwisającym nosie, o takich na Ukrainie mówią: „Dowhyj, aż hnetsia”.
— Hajewoj? — Onisimow spojrzał na niego z powątpiewaniem. — Co to, z doprowadzających nikogo więcej nie ma?
— A tak ich wszystkich rozgoniło, towarzyszu kapitanie — odpowiedział tamten. — Na plażach przeważnie, porządku pilnują.
— Samochód jest?
— „Gazik”.
— Odstawcie zatrzymanego do aresztu śledczego… Niedobrze, że odmawiacie pomocy sobie i nam, obywatelu. Złe światło to rzuca na waszą rolę.
Laborant odwrócił się w drzwiach.
— A wy niesłusznie uważacie, że Kriwoszein zginął.
„Z tych cwaniaków, dla których najważniejsze jest efektowne wyjście. I żeby ostatnie słowo należało do niego — uśmiechnął się w ślad za nim Onisimow. — Widzieliśmy i takich. No nic, posiedzi — zmądrzeje.”
Kapitan zapalił, zabębnił palcami po szkle na biurku. Początkowo poszlaki (fałszywe dokumenty, informacje ekspertów, okoliczności zajścia) rozbudziły w nim przekonanie, że laborant, jeśli nawet nie jest bezpośrednim zabójcą, to w każdym razie czynnym sprawcą śmierci Kriwoszeina. W czasie rozmowy jednak przekonanie to uległo zachwianiu. I nie chodziło tu o to, co mówił przesłuchiwany, a o to, j a k mówił. Jego zachowanie nie było przemyślane, nie czuło się w nim gry, tej gry na śmierć i życie, która zdradza groźnego przestępcę jeszcze wcześniej, niż udowodnią to fakty.
„Wygląda na to, że w końcu wyjdzie z tego nieumyślne zabójstwo. Sam mówi: „Nie wiem, ja czy nie ja…”. Tylko ten szkielet, co ze szkieletem? Jak to się stało? I czy rzeczywiście samo się stało?
Może ktoś pomógł? A poza tym: próba podawania się za Kriwoszeina z „teoretycznym” uzasadnieniem… Co to takiego: symulacja? A może ten brak gry to po prostu bardzo sprytna gra? Tylko gdzie miałby się czegoś takiego nauczyć: młody, niedoświadczony… — No dobrze, ale motywy? Co tam między nimi zaszło? A z drugiej strony: fałszywe dokumenty?”
Myśli Onisimowa zabrnęły w ślepy zaułek. „Cóż, będziemy wnikać w okoliczności.” Wstał zza stołu, wyjrzał na korytarz: spacerował tam już docent Chiłobok.
— Proszę bardzo!… Zaprosiłem was, towarzyszu Chiłobok, żeby… — zaczął oficer.
— Tak, tak, rozumiem — przytaknął docent — cokolwiek by się zdarzyło, dla mnie z tego same kłopoty. Ludzie umierają ze starości, co i nam daj Boże, Matwieju Apollonowiczu, nieprawdaż? A u Kriwoszeina zawsze na opak. Nie, ja oczywiście współczuję, nie zrozumcie mnie źle, człowieka zawsze szkoda, nieprawdaż? Tylko że przez Kriwoszeina miałem tyle kłopotów, tyle nieprzyjemności, a wszystko przez to, że charakter miał taki kanciasty, nikogo nie szanował, z nikim się nie liczył, od kolektywu odrywał się systematycznie…
— Jasne. Tylko ja chciałbym wyjaśnić przede wszystkim, czym zajmował się Kriwoszein i powierzona mu pracownia. Jesteście sekretarzem naukowym, więc…
— A jednak zgadłem! — uśmiechnął się z zadowoleniem docent. — Nawet kopię planu tematycznego wziąłem, a jakże! — Zaszeleścił papierami w teczce. — Proszę bardzo: temat 154, charakter pracy: naukowo-badawczy, tytuł: „Samoorganizacja złożonych układów elektronicznych z integralnym wprowadzeniem informacji”, treść pracy. „Badania możliwości samoorganizacji układu złożonego w układ o wyższym stopniu komplikacji przy integralnym (nie zróżnicowanym pod względem sygnałów i symboliki) wprowadzaniu różnorodnej informacji na drodze rozbudowywania układu zgodnie z jego sygnałem wyjściowym”, finansowanie — budżet, realizacja metodami matematycznymi, logicznymi i doświadczalnymi. Kierownik: inżynier W. Kriwoszein, wykonawca: jak wyżej…
— A na czym polega istota jego badań?
— Istota? Hm… — twarz Chiłoboka spoważniała. — Samoorganizacja układów… żeby maszyna sama siebie budowała, rozumiecie?
W Ameryce też bardzo intensywnie się tym zajmują. Tak, bardzo. W Stanach Zjednoczonych…
— A czym konkretnie zajmował się Kriwoszein?
— Konkretnie… Zaproponował nowe podejście do tworzenia tych układów za pomocą… integralizacji. Nie, samoorganizacji… Tylko nie wiadomo, czy mu co z tego wyszło — Chiłobok uśmiechnął się rozbrajająco. — Wiecie, kapitanie, tyle tematów, tyle prac w Instytucie, we wszystko trzeba wnikać, nie sposób wszystkiego spamiętać.
Lepiej byłoby odszukać protokoły Rady Naukowej.
— To znaczy, że on referował temat na Radzie Naukowej Instytutu?
— Oczywiście! U nas wszystkie prace są dyskutowane przed włączeniem do planu. Przecież finansujemy prace zależnie od uzasadnienia, a jakżeby inaczej?
— I cóż on uzasadnił?
— No jak to co? — lekceważąco uniósł brwi sekretarz naukowy. — Swoją koncepcję dotyczącą nowego podejścia odnośnie do samoorganizacji… Naprawdę, najlepiej będzie odszukać protokół — westchnął. — Przecież to było rok temu, a u nas ciągle jakieś dyskusje, posiedzenia, komisje co tydzień albo i częściej, możecie to sobie wyobrazić? I we wszystkich muszę brać udział, muszę organizować wystąpienia, sam zabierać głos, zapraszać, nawet i teraz — prosto od was jadę do Towarzystwa Rozpowszechniania, tam dzisiaj będzie posiedzenie w sprawie przyciągnięcia kadr naukowych do akcji wygłaszania odczytów na wsi w czasie żniw, nawet obiadu nie zdążę zjeść, żeby chociaż szybciej na urlop…
— Jasne. Ale temat został zatwierdzony przez Radę?
— Tak, a jakże! Wielu co prawda sprzeciwiało się, dyskusja była.
Ach, jak ostro odpowiadał wtedy Kriwoszein, zupełnie niedopuszczalnie — profesor Woltampernow po posiedzeniu musiał zażywać krople walerianowe, możecie sobie wyobrazić? Poradzono dyrektorowi, żeby ukarał Kriwoszeina naganą za niewłaściwe zachowanie, sam pismo przygotowałem… Ale temat zatwierdzono, a jakże… Proponuje człowiek nowe idee, nowe podejście — niech próbuje. U nas w nauce tak już jest… Do tego sam profesor Azarow go poparł — nasz Azarow to człowiek gołębiego serca, przecież i oddzielną pracownię Kriwoszeinowi przydzielił dlatego, że ten przez swój charakter nie mógł się z nikim pogodzić w pracy. Co prawda, ta jego pracownia to po prostu kpina, w strukturze organizacyjnej Instytutu nie figuruje, etat jeden… A na Radzie przedyskutowano i przegłosowano „za”. Ja też głosowałem „za”.