– Poczekaj chwilę, trochę mi zamąciłaś w głowie. Powiedziałaś: jego syn i prawnuk, a potem mówiłaś „postarał się”. Miałaś chyba na myśli „postarali”?
– Nie, nie pomyliłam się. Chodziło mi o jedną i tę samą osobę. Syn i prawnuk Tengela Złego nosił imię Targenor i on właśnie miał go obudzić. Ale zaniechał tego.
Morahan gestem poprosił, aby na chwilę przerwała. Potrzebował czasu na ułożenie sobie wszystkiego w głowie. Wreszcie powiedział:
– Ale nie mógł przecież leżeć pogrążony we śnie… Gdzie? I jak długo?
– W grotach Postojny w Jugosławii. I całkiem niedawno został obudzony przez flecistę w bloku. Ten idiota odegrał jego sygnał i Tengel Zły się w niego wcielił.
Morahan, jakby dając wyraz swemu niedowierzaniu, głęboko wciągnął powietrze przez nos, ale był przecież świadkiem, jak to się stało, nie wiedział więc, co myśleć.
– Mów dalej – rzekł tylko. – Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tobie, o tych, których dotknęło jego przekleństwo.
Tova podjęła z ociąganiem:
– Dotknięci przekleństwem potomkowie Tengela spłodzeni zostali z zimna i mroku. Przy ich kołysce nie siedziała żadna dobra wróżka, skazano ich na życie poza ludzką społecznością. Wyrzucona poza nawias gromada wiedźm i czarowników… Ale w szesnastym wieku przyszedł na świat dotknięty przekleństwem potomek, który spróbował obrócić zło w dobro, dlatego został nazwany Tengelem Dobrym. My i cała ludzkość winni jesteśmy mu wdzięczność, że losy świata jak dotąd nie potoczyły się ku katastrofie. Nie, to brzmi całkiem nieprawdopodobnie, nie mogę…
– Ależ tak, mów, proszę, ja słucham!
– To bardzo miło z twojej strony – roześmiała się wymuszenie. – Później, w roku tysiąc siedemset czterdziestym drugim, dziewczynie z naszej rodziny o imieniu Shira udało się dotrzeć do jasnej wody dobra, która może znieść działanie ciemnej wody zła. Każdy z naszej piątki miał ze sobą jej buteleczkę. Chodzi o to, abyśmy wyprzedzili Tengela Złego, on bowiem nie odzyska pełni mocy, dopóki znów nie napije się wody zła. O, wiele mogłabym o nas opowiedzieć, ale na razie wystarczy. Wiem dobrze, jak niewiarygodnie brzmi nasza rodzinna saga.
– Będę chciał usłyszeć kiedyś całą, jeśli zdążę… Och, plotę głupstwa! Ale Halkatla nie jest do ciebie podobna.
– Tak, ona jest o wiele ładniejsza.
– Nie to miałem na myśli. Jest w niej coś osobliwego, jakby obcego.
Tova bez mrugnięcia okiem oznajmiła:
– Halkatla żyła między rokiem tysiąc trzysta siedemdziesiątym a tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym.
Na moment zapadła cisza.
– Żarty sobie ze mnie stroisz – powiedział Morahan urażony.
– Wcale nie żartuję.
– A Marco? – zaatakował ją Morahan. – Jego także nie mogę pojąć.
– Marco jest w połowie czarnym aniołem.
Twarz Morahana stężała.
– A Rune? Ten najdziwniejszy ze wszystkich?
– Rune to alrauna.
– Alrauna?
– Tak. Czarne anioły dały jej życie.
– Ech – westchnął Morahan odwracając się do ściany.
Tova walczyła z płaczem.
– Uprzedzałam przecież, że nie będziesz mógł tego pojąć! Dlaczego zmusiłeś mnie do mówienia?
– Jest różnica między mówieniem a kłamaniem w żywe oczy! Udawało mi się zachowywać przez te dni równowagę tylko przez wmawianie sobie, że moja choroba osiągnęła już stadium krytyczne i dręczą mnie halucynacje. A ty twierdzisz, że to, co widzę, jest prawdą!
Wysiłek znów okazał się dla niego zbyt wielki. Straszliwy kaszel wstrząsnął ciałem, jeszcze bardziej je wyczerpując.
– Do diabła! – krzyknęła Tova. – Nie mogłeś się od tego powstrzymać? Jak teraz pojedziemy dalej? Nie potrafię prowadzić motocykla, a ty nie możesz tak po prostu leżeć i umierać! Nie chcę, żebyś umierał, ty idioto!
Morahan nie mógł wydobyć z siebie słowa. Rozpaczliwie usiłował wciągnąć powietrze w płuca.
– Na miłość boską! – zawołała rozhisteryzowana Tova. – Tengelu Dobry! Sol! Pomóżcie! Marco, mój opiekun, opuścił mnie, Rune i Halkatla też, a Morahan wykasłuje resztki płuc! Przecież on umiera! Ja tego nie chcę, nie chcę, błagam o pomoc!
Morahanowi z wysiłku przed oczami wirowały czarne plamy.
Ona wzywa Tengela Dobrego, pomyślał, ale świat wydał mu się nagle odległy. Tengela Dobrego? Przecież on żył w szesnastym wieku. Dobry Boże, ta dziewczyna wierzy w to, co mówi!
Udało mu się wreszcie złapać powietrza na tyle, by wydusić:
– Jeszcze nie umieram. To dla mnie zwyczajne.
Wiedział jednak, że kłamie. Z każdym dniem czuł się coraz gorzej.
– O – westchnęła z ulgą. – Na szczęście, bo już myślałam, że ode mnie odejdziesz.
Pochylała się nad nim, a w oczach miała wyraz takiego niepokoju, że Ianowi Morahanowi zrobiło się cieplej na sercu. Leżąc na plecach z twarzą zasłoniętą ramionami, przychodził do siebie po najcięższym jak dotychczas ataku.
– Nie umrzesz teraz – oświadczyła Tova łagodnym tonem. – Oni tak powiedzieli.
– Jacy oni? – spytał ochryple.
– Tengel i Sol.
Ian zniecierpliwiony podniósł wzrok na Tovę, ale ona była całkiem poważna. Nagle Irlandczyk poczuł ogarniające ciało zmęczenie, podstępną bezsiłę.
Choć wcześniej wcale o tym nie myślał, szepnął:
– Boję się, Tovo.
Dziewczyna natychmiast usiadła przy nim na łóżku.
– To oczywiste, każdy by się bał.
Ciałem Iana zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze, próbował je powstrzymać, ale był bezsilny, musiał się poddać.
– Chciałbym – wyjąkał dzwoniąc zębami. – Tyle chciałbym zrobić…
Tova nie wiedziała, co począć. Pragnęła go pocieszyć, ukoić, ale takie postępowanie nie leżało w jej naturze, wiedziała też, że on ją odrzuci. Była wszak wstrętną, paskudną wiedźmą, której wszyscy się brzydzili.
Niezgrabnym ruchem wyciągnęła rękę, nie wiedząc właściwie, po co to robi.
Ale Morahan mocno się jej uczepił, jakby chwytając się ostatniego źdźbła nadziei. Zaskoczona Tova przysunęła się bliżej i podniosła głowę Irlandczyka. Zaraz mnie uderzy, pomyślała, ale tak się nie stało. Zdawał się nie zauważać, kim ona jest.
Boże, jak on się trzęsie! Tova postanowiła zapomnieć o swoich rozterkach i przyciągnęła go do siebie, tuląc do swego ramienia.
– Już dobrze, dobrze – powiedziała głosem, którego nie rozpoznałby nikt z jej rodziny.
Ianowi z piersi wydarł się szloch.
– Wędruję samotnie, Tovo – szepnął. – Mam opuścić całe to piękno, które dopiero teraz odkryłem, wszystkie szczegóły natury, bogactwo wyrazu ludzkiej twarzy, myśli, radość, nadzieje, smutek, rozczarowanie… I nic po sobie nie zostawię, żadnego śladu. Za kilka lat nikt już nie będzie o mnie pamiętać.
– Nie, Ianie. Nie zapomni cię nikt z nas, którzy poznaliśmy cię w tych ciężkich chwilach.
Wydawało się, że on jakby jej nie słyszy.
– Nie zostawię po sobie nawet dziecka, nic, co wskazywałoby na to, że Ian Morahan żył. Zatarte wszystkie ślady…
– Jeszcze nie jest za późno.
Ach, nie pomyśli chyba, że ona o coś żebrze?
Z desperacją pogładziła go po włosach.
– Gdyby tylko Marco… Musisz wytrzymać, Ianie, aż Marco znów będzie sobą!
Ciałem Morahana, który nigdy nie rozczulał się nadmiernie nad własną osobą, wstrząsnęło głębokie, bolesne łkanie.
– Cały jestem zniszczony, Tovo! Nie tylko moje płuca. Wszystko we mnie gnije od tego przeklętego azbestu. Nikogo to nie obchodziło. Kierownictwo fabryki twierdziło, że lekarz przesadza. Myśleli wyłącznie o własnych interesach, mną nikt się nie przejmował. Już wcześniej umierali inni. Lekarz o tym wiedział, ale nikt nie chciał go słuchać…