A przy drodze, jak zwykle nieco na uboczu, stał straszliwy Numer Jeden.
– Jak on ich zdołał zgromadzić? – westchnął Marco.
– Świat pełen jest typów spod ciemnej gwiazdy – odparł Rune.
– To nie są ot, takie sobie, ciemne typki – stwierdziła Halkatla. – To prawdziwi zbrodniarze.
– Tengel Zły ma w czym wybierać.
– Musieli zostać tu przywiezieni samochodem – doszedł do wniosku Marco. – Bo nikt mi nie wmówi, że mieszkańcy Gudbrandsdalen to sami kryminaliści!
– Nie, znać po nich zresztą, że wywodzą się z wielkich miast – pokiwał głową Rune. – Twardziele. Ale pamiętajmy, że miast nie można malować w samych ciemnych barwach. Większość ich mieszkańców pochodzi ze wsi.
– I często trafiają w bagno przestępstw.
Gromada złoczyńców – mogło być ich trzydziestu-czterdziestu – czekała bez ruchu. Od samochodu nadal dzieliła ich spora odległość.
– Szkoda, że nie mamy nic, z czego moglibyśmy strzelać – rzekł Rune.
– O, nie – przywołał go do porządku Marco. – Zabijanie to nie w naszym stylu. Czasami zdarza się, że jesteśmy do tego zmuszeni, ale nikt chyba tego nie chce.
– Doprawdy? – mruknęła Halkatla z tylnego siedzenia. Marco udał, że nie słyszy tej uwagi.
Wróg tym razem ograniczył ryzyko do minimum. Miejsce wybrano nadzwyczaj starannie. Tu żaden samochód nie mógł się prześlizgnąć poboczem, a za murem mężczyzn stała zaparkowana ciężarówka.
– Czy możemy zgadywać, że ludzie byli ukryci w środku? – zastanawiał się Marco.
– Na pewno. Zwłaszcza że ciężarówka ma numer rejestracyjny Oslo. To wyjaśnia, w jaki sposób ich przetransportowano.
– Co robimy? – dopytywała się Halkatla.
– Nie możemy się cofnąć ani skręcić w bok – głośno myślał Marco. – Znakomicie wybrali miejsce. Ale… Wygląda na to, że ciężarówkę da się wyminąć, jeśli tylko zdołamy sforsować ten żywy mur. Zaryzykujemy, może uskoczą przed rozpędzonym samochodem.
– Nie mamy innego wyjścia – stwierdził Rune. – Ale musimy uważać na te ich strzelby i pistolety.
– To prawda. Wy dwoje się pochylcie albo nawet połóżcie na podłodze. Ja też postaram się jakoś skulić. Gotowi?
Zmienił bieg i mocno dodał gazu. Samochód z rykiem natarł na wyczekującą hordę.
Natychmiast rozległy się strzały, kule świstały w powietrzu.
– Uciekają! – krzyknął Marco. – Och, nie!
Za późno jednak odkrył niebezpieczeństwo. Za murem z ludzi połyskiwał stalowy szlaban.
Samochód uderzył weń z wielkim hukiem i wszyscy troje gwałtownie polecieli w przód. Kiedy próbowali otrząsnąć się z szoku, napastnicy dopadli ich jak sępy. Wyrwali drzwiczki i wyciągnęli całą trójkę z auta, zanim ci zdołali choćby zebrać siły do obrony. Zaraz jednak wstąpiło w nich życie. Kopali, uderzali i gryźli.
Nie przyniosło to jednak żadnego rezultatu. Poprzez zgiełk przedarł się syczący głos Numeru Jeden:
– Brać ich żywych, chłopcy, żywych! Nasz mistrz pragnie się przyjrzeć co najmniej dwojgu z nich! No, no, coś ty zrobił? – dodał z udawanym oburzeniem. – Złamałeś mu nogę?
Marco przez mgnienie oka dostrzegł, że noga Runego zwisa pod jakimś dziwnym kątem. Ogarnął go gniew, ale nie mógł się on równać z wściekłością Halkatli.
– Coście, do czarta, zrobili, podłe łotry, niewarte nawet jednej milionowej cząstki tego co on?
– Zamknij się, babo, bo cię ukatrupię – zagroził któryś.
– Spróbuj tylko – odparowała Halkatla i Marco, pomimo naprawdę rozpaczliwej sytuacji, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
Właściwie wszyscy troje byli nieśmiertelni, ale żadne nie chciało spotkać się twarzą w twarz z Tengelem Złym.
Teraz jednak nic nie mieli do gadania. Zaciągnięto ich do małej letniej zagrody, położonej niedaleko od szosy. Nie było to w tej samej okolicy, gdzie nocowała Tova z Morahanem, lecz w środku wielkich bagnistych pustkowi koło Fokstua.
Zagroda była bardzo stara. Nie miała nawet okien, tylko nieduży otwór zakryty drewnianą klapką, w środku było więc bardzo ciemno. Słabe światło sączyło się jedynie przez szpary w ścianach pomiędzy spróchniałymi belkami.
Do tej nędznej szopy ciśnięto Marca, Runego i Halkatlę. Stało się to niemal w tej samej chwili, gdy Tovie i Morahanowi udało się naprawić motocykl i ruszyć w dalszą drogę na północ.
Oni byli wolni i na razie nie odkryci przez wroga, natomiast sytuacja Marca i jego towarzyszy przedstawiała się naprawdę beznadziejnie.
ROZDZIAŁ VI
Zostawiono ich samych w małej letniej zagrodzie, słychać jednak było, że większość napastników została na zewnątrz na straży.
– Nie wchodźcie do nich – rozległ się głos Numeru Jeden. – Nie wiadomo, jakie sztuczki potrafią wymyślić, nie dajcie się oszukać! Ja wracam na spotkanie z moim panem. Kiedy tu przybędziemy, tych troje ma być w środku!
Zbóje pokiwali głowami.
– I jak już mówiłem: Nie wolno ich tknąć nawet palcem! Mistrz chce dostać ich żywych, pragnie, by byli w stanie rozmawiać i znosić jego… metody tresury.
Kompani zanieśli się cichym, pełnym wyczekiwania śmiechem, po drżeniu w głosie można jednak było wyraźnie poznać, że nie mieli zaufania do Numeru Jeden i właściwie się go bali.
– 2abiorę ze sobą kilku ludzi – oświadczył straszliwy głos, z którego zaklasyfikowaniem trójka miała problemy. – Na straży tutaj wystarczy was dwudziestu.
Kroki się oddaliły.
Pod zagrodą zapanował spokój, najwidoczniej łotry, sądząc po przekleństwach i plaskaniu kart o kamień, zasiedli do gry. Od czasu do czasu złorzeczyli na panujące w górach zimno. Śnieg, od którego ciągnęło chłodem, leżał wszak blisko.
– Kim, do diabła, jest właściwie ten… Numer Jeden? – spytał ochrypły głos.
– Sza! – uciszył go inny opryszek. – Lepiej nie wiedzieć.
– Na jego wspomnienie dostaję gęsiej skórki – zwierzył się trzeci.
– A podobno sam szef jest jeszcze gorszy.
– Cholera!
– Ale my mamy dobrze.
– Tak sądzisz? Piekielny tu ziąb.
– Pomyśl tylko, ile nam zapłacą! A i gliny nie wetkną w to nosa.
– Zamknij się, twoja kolej, a gadasz, że gęba ci się nie zamyka.
Zapadła cisza. Słychać było tylko uderzanie kart o kamień, od czasu do czasu jakiś krótki komentarz. W pewnej chwili grający o mało nie wzięli się za łby, ale kilku kolesiów zapobiegło awanturze.
Marco i Halkatla mieli czas, by obejrzeć nogę Runego.
W środku panował mrok, szczegółów nie dawało się rozróżnić, ale gdy przesunęli Runego w pobliże najszerszego pasma światła, zobaczyli, że jego noga jest złamana mniej więcej w połowie łydki. Halkatla z rozwalonej kuchennej ławy wyciągnęła dwie deszczułki i zrobiła z nich łupki, a Marco własną koszulą owinął chorą nogę przyjaciela.
– W miejscu złamania jest otwarta rana – stwierdził. – Ale przypuszczam, że to się zagoi.
Halkatla z początku nic nie mówiła. Usta miała mocno zaciśnięte, jak gdyby powstrzymywała się przed powiedzeniem czegoś przykrego. Dopiero gdy zakończyli zabiegi i Rune mógł usiąść, oznajmiła na pozór obojętnie:
– Ty nie krwawiłeś, Rune. Z rany coś wypływało, lecz niewiele. Poza tym bardzo jasne. Jak żywica…
Rune odwrócił głowę. Choć wewnątrz panował półmrok, a on miał twarz niczym wyrzeźbioną z drewna, widzieli, jak bardzo się zasmucił.
Halkatla spontanicznie ujęła jego głowę w dłonie i mocno go do siebie przytuliła. Jej łzy skapywały prosto w splątane, przypominające konopie włosy.
Marco mocno ujął Runego za rękę. Niezwykły chłopak-alrauna siedział odrętwiały, bez oporów przyjmując wyrazy ich współczucia. Brakowało mu sił, by odeprzeć taki cios.