— Jasne, że tak — oznajmił Max Tkacz. — Ukradnij koszulę, Tom. Tak czy owak, ona ma twój rozmiar.
— Tom, a może chciałbyś ładny dzbanek na wodę?
— Rzuć okiem na moje orzechy skeczowe.
Tom przechodził od jednego stolika do drugiego i oglądał towary. Gdy sięgnął po koszulę Tkacza, nóż wyśliznął mu się zza pasa i upadł na ziemię. Tłum zaczął cmokać z podziwem, by dodać Tomowi animuszu.
Rybak wsunął nóż ponownie za pasek, pocąc się obficie, wiedząc, że wygląda teraz jak kompletny ślamazara. Wyciągnął rękę, schwycił szybko koszulę i upchnął ją w swoim worku na łup. Zgromadzeni ludzie wydali okrzyk radości.
Tom uśmiechnął się słabo, czując się odrobinę lepiej.
— Myślę, że już się trochę w tym połapałem — stwierdził.
— Jasne, że tak.
— Wiedzieliśmy, że dasz radę to zrobić.
— Weź sobie coś jeszcze, chłopcze.
Tom przeszedł ponownie przez targ, biorąc sobie na dokładkę zwój sznura, garść orzechów skeczowych i kapelusz ze słomy.
— Sądzę, że to wystarczy — powiedział do burmistrza.
— Chwilowo tak — zgodził się ten ostatni. — Ale to się właściwie nie liczy. Szczerze mówiąc, ludzie oddali ci swoje rzeczy dobrowolnie. Można by to nazwać czymś w rodzaju ćwiczeń praktycznych.
— Ach, tak… — westchnął rozczarowany Tom.
— Ale przynajmniej już wiesz, co robić. Następnym razem pójdzie ci lepiej.
— Przypuszczam, że tak.
— I nie zapomnij o morderstwie.
— Czy to naprawdę konieczne? — spytał Tom.
— Chciałbym, żeby nie było — przyznał burmistrz. — Jednak nasza kolonia istnieje tutaj od ponad dwustu lat i nie mamy nawet jednego morderstwa. Ani jednego! Jeśli wierzyć kronikom, w innych koloniach zdarzyło się ich już bardzo wiele.
— Sądzę, że powinniśmy mieć przynajmniej jedno — potwierdził Tom niewesoło. — Zajmę się tym.
To powiedziawszy, skierował się w stronę swojej chałupy. Gdy odchodził, zgromadzony tłum żegnał go coraz głośniejszym wiwatowaniem.
W domu Tom zapalił lampkę z knotem z sitowia i przygotował sobie coś do zjedzenia. Po kolacji siedział przez dłuższy czas w swoim wielkim i wygodnym fotelu. Nie był z siebie zadowolony. Mówiąc uczciwie, wcale się dobrze nie połapał w złodziejskim rzemiośle. Najpierw przez cały dzień zastanawiał się i wahał. Potem zaś ludzie musieli praktycznie wkładać mu przedmioty w ręce, zanim zdołał je im ukraść.
Do kitu taki złodziej!
Nic go nie usprawiedliwiało. Złodziejstwo i mordowanie były przecież rzemiosłami, ważnymi jak wszystkie inne. To, że nie zajmował się nimi nigdy przedtem, że nie widział sensu ich wykonywania, nie mogło stanowić wymówki wobec faktu, iż tak pokpił sprawę.
Podszedł do drzwi. Na zewnątrz panowała noc, rozświetlona przez tuzin gwiezdnych czerwonych olbrzymów — znajdujących się w sąsiedztwie gwiazd, wokół których krążyło Nowe Deławare. Targ opustoszał, a światła wioski stopniowo gasły.
Nadszedł właściwy czas!
Gdy o tym pomyślał, poczuł, jak po całym jego ciele przebiega dreszcz satysfakcji. Był z siebie dumny. Tak właśnie kryminaliści planowali zapewne swoje słynne zbrodnie, tak też powinno wyglądać złodziejstwo — powolne, podstępne skradanie się pośród ciemności nocy.
Rybak sprawdził szybko, czy całą broń ma przy sobie, opróżnił swój worek na łup i wymaszerował z domu.
Ostatnie lampki z sitowia już pogasły. Tom niemal bezgłośnie skradał się przez wieś. Podszedł do domu Rogera Wioślarza. Duży Roger zostawił swoją łopatę opartą o ścianę. Tom zabrał ją. Mijając kolejne chaty zauważył, że dzbanek na wodę pani Tkaczowej stoi na swoim zwykłym miejscu przy frontowych drzwiach. Przywłaszczył go sobie natychmiast. Wracając do domu znalazł małego drewnianego konika, którego jakieś dziecko musiało widocznie zapomnieć po zakończeniu zabawy. Dołączył konika do reszty zdobyczy.
Gdy wszystkie te rzeczy znalazły się już bezpieczne w jego chacie, Tom popadł w nastrój miłego ożywienia. Zdecydował, że spróbuje zagarnąć kolejne łupy.
Tym razem powrócił z brązową płytką z fasady domu burmistrza, najlepszą piłą Marva Stolarza oraz sierpem Jeda Farmera.
— Nieźle! — powiedział sam do siebie. Najwyraźniej łapał, o co w tym chodzi. Doszedł do wniosku, że jeszcze jeden przyniesiony do chałupy ładunek powinien uwieńczyć dobre rezultaty całonocnej pracy na stanowisku wioskowego złodzieja.
Tym razem zagarnął młot i dłuto, które znalazł w szopie Rona Kamieniarza, a także trzcinowy koszyk Alice Kucharki. Miał właśnie zabrać grabie Jeffa Herna, gdy usłyszał jakiś cichy odgłos. Przyczaił się, przywierając całym ciałem do muru.
Po chwili w nocnej ciemności pojawiła się postać Billy’ego Malarza, który skradał się, polując na niego. Odznaka szefa policji połyskiwała w świetle gwiazd. W jednej ręce miał krótką i ciężką maczugę, w drugiej — parę kajdanek domowej roboty. W mglistym nocnym poblasku jego twarz wyglądała złowieszczo. Była to twarz człowieka, który ślubował samemu sobie, że wykorzeni przestępczość na tej planecie, nie zważając na to, iż nie wiedział zbyt dokładnie, czym ona jest.
Tom wstrzymał oddech, gdy Billy Malarz minął go w odległości nie większej niż trzy metry. Potem Rybak zaczął powoli wycofywać się z niebezpiecznego miejsca.
Nagle zgromadzony w worku łup zabrzęczał.
— Kto tutaj jest?! — wrzasnął Billy. Gdy nikt nie odpowiedział, szef policji zaczął posuwać się powoli po obwodzie koła, badając wzrokiem ciemne obszary. Tom ponownie przywarł do ściany. Był całkiem pewien, że Billy nie będzie w stanie go dostrzec. Malarz miał słaby wzrok z powodu oparów farb, które musiał mieszać. Wszyscy Malarze mieli słaby wzrok. Była to jedna z przyczyn, dla których ulegali huśtawce nastrojów.
— Czy to ty, Tom? — spytał Billy przyjacielskim tonem.
Rybak miał właśnie odpowiedzieć, gdy zauważył, że maczuga Billy’ego jest uniesiona w pozycji gotowej do uderzenia. Zachował więc ciszę.
— Jeszcze cię dorwę! — krzyknął Billy.
— Dobra, dorwij go jutro rano! — krzyknął Jeff Hern z okna swojej sypialni. — Weź pod uwagę, że niektórzy próbują spać o tej porze!
Billy odszedł. Gdy go już nie było, Tom popędził do domu i wysypał zrabowane mienie na podłogę, gdzie piętrzył się stos poprzednich łupów. Nie bez dumy dokonał przeglądu swej zdobyczy. Miał teraz poczucie dobrze wykonanej roboty.
Po chłodnym drinku z glavy Tom poszedł do łóżka i natychmiast pogrążył się w spokojnym, głębokim śnie.
Następnego ranka Tom wyszedł na przechadzkę, by zorientować się, jak postępują prace nad małym czerwonym domkiem szkolnym. Bracia Stolarczykowie zabrali się do niego ostro, wspomagani przez kilku innych mieszkańców wioski.
— Jak wam idzie, chłopaki? — zawołał do nich Tom wesołym tonem.
— Nieźle — odpowiedział Marv Stolarczyk. — Byłoby jeszcze lepiej, gdybym miał swoją piłę.
— Twoją piłę? — powtórzył bezmyślnie Tom.
Po chwili przypomniał sobie, że zeszłej nocy rzeczywiście ją ukradł. Zatem wyglądało na to, że w tej chwili piła nie należy do nikogo. Wraz z innymi zgromadzonymi w jego chałupie przedmiotami stanowiła ona łup pochodzący ze złodziejskiej działalności. Tom nigdy nie pomyślał o tym, że którykolwiek z tych przedmiotów może być potem przez kogoś użyty, lub że ktoś może ich potrzebować.
— Jak sądzisz, czy mógłbym dostać tę piłę na chwilkę? — spytał Marv Stolarczyk. — Tylko na godzinę, nie dłużej.