Выбрать главу

Tom niecierpliwie potrząsnął głową. Wciąż nie chwytał całej sprawy nazbyt dobrze.

W porządku, powiedział sobie, weźmy pod uwagę Marva Stolarczyka, największego i, jak sądziło wielu, najsympatyczniejszego spośród braci. Wyobraźmy sobie, że zajmuje się właśnie planowaniem tego, co zrobi z kawałkiem drewna, dzierżąc hebel pewnym chwytem dużych, piegowatych dłoni, popatrując co chwila na linię, którą narysował na swym materiale. Czyni to pewnie, chcąc jak najszybciej rozpocząć właściwą pracę; dolega mu niewielki ból w lewym ramieniu, który Jan Aptekarz od jakiegoś czasu bezskutecznie usiłował wyleczyć.

Taki właśnie był Marv Stolarczyk.

Nagle…

Marv Stolarczyk pada na ziemię, połyskują białka jego szeroko otwartych oczu, nogi i ręce sztywnieją w bezruchu, na ustach zastyga jakiś grymas, z nozdrzy nie wydostaje się już powietrze, serce przestaje bić. Nigdy już nie będzie dzierżył kawałka drewna pewnym chwytem swych dużych, piegowatych dłoni. Nigdy już nie będzie odczuwał słabego i naprawdę nieistotnego w tej sytuacji bólu lewego ramienia, który Jan Aptekarz…

Tom przez krótką chwilę dostrzegł, na czym tak naprawdę polega morderstwo. Wizja minęła, ale samo jej wspomnienie wystarczyło, by Rybak wciąż odczuwał mdłości.

Mógłby pogodzić się z kradzieżą. Ale zabójstwo, nawet w imię jak najlepiej pojętych interesów wioski…

Co pomyśleliby ludzie, gdyby zobaczyli na własne oczy to, co on przed chwilą dojrzał w mglistej zaledwie wizji? Jak mógłby żyć wśród nich po tym, co by się stało? A jak doszedłby do ładu sam ze sobą?

Mimo to musiał dokonać zabójstwa. Każdy w wiosce miał swoją robotę do wykonania, a ta praca należała do niego.

Kogo jednak miałby zamordować?

Prawdziwa panika zapanowała nieco później tego samego dnia, gdy międzygwiezdne radio napełniło się wściekłymi głosami.

— To ma być kolonia? A gdzie jest stolica?

— Tutaj — odpowiedział lakonicznie burmistrz.

— A gdzie wasze lądowisko?

— Mam wrażenie, że zrobiliśmy sobie na nim pastwisko dla bydła — stwierdził burmistrz. — Mogę sprawdzić, gdzie ono było. Żaden statek nie wylądował tutaj od ponad…

— Nasz główny kosmolot pozostanie zatem na orbicie. Zbierzcie swoich oficjalnych przedstawicieli. Wyląduję tam u was najszybciej, jak to możliwe.

Wokół otwartego pola, które inspektor wyznaczył na swoje lądowisko, zgromadziła się cała wioska. Tom przymocował sobie broń u pasa i skradając się dotarł do drzewa, zza którego mógł obserwować to, co się będzie działo.

Od dużego statku Ziemian odłączył się mały i zaczął błyskawicznie opadać na lądowisko. Spadał jak kamień i mieszkańcy wioski wstrzymali oddech, pewni, że zaraz się roztrzaska. Dosłownie w ostatniej chwili włączyły się silniki, przypalając trawę na polu, i statek osiadł łagodnie na ziemi.

Przed tłum wieśniaków wysunął się burmistrz, za którym postępował Billy Malarz. Drzwi statku otworzyły się i na zewnątrz wymaszerowało czterech ludzi. W dłoniach mieli błyszczące metalicznie instrumenty, w których Tom rozpoznał broń. Za nimi ze statku wyłonił się potężny mężczyzna o czerwonej twarzy, ubrany na czarno, na którego piersi lśniły cztery medale. Towarzyszył mu niewysoki człowieczek o pomarszczonej twarzy, również w czerni. Grupę zamykało czterech kolejnych ludzi w uniformach.

— Witamy na Nowym Delaware! — odezwał się burmistrz.

— Dziękujemy panu, generale! — odpowiedział potężny mężczyzna, potrząsając dłoń burmistrza, którą ujął pewnym chwytem. — Jestem inspektor Delumaine. A to mój doradca polityczny, pan Grent.

Grent skinął głową burmistrzowi, ignorując jego wyciągniętą rękę. Spoglądał na mieszkańców wioski z wyrazem świadczącym o lekkim obrzydzeniu.

— Dokonamy przeglądu wioski — powiedział inspektor, spoglądając kątem oka na Grenta. Doradca polityczny skinął głową. Strażnicy w uniformach skupili się wokół nich, tworząc pierścień ochronny.

Tom śledził ich z bezpiecznej odległości, skradając się jak prawdziwy kryminalista. Gdy znaleźli się w wiosce, schował się za jednym z domów, by obserwować inspekcję.

Burmistrz wskazał z ledwie skrywaną dumą wioskowe więzienie, urząd pocztowy, kościół i mały czerwony domek szkolny. Inspektor wyglądał na nieco zakłopotanego. Pan Grent uśmiechnął się nieprzyjemnie i zaczął pocierać szczękę.

— Tak jak sądziłem — powiedział do inspektora — to strata czasu, paliwa i krążownika bojowego, który mógłby być w tym czasie lepiej wykorzystany. To miejsce nie ma dla nas żadnej wartości.

— Nie byłbym tego taki pewien — stwierdził inspektor. Zwrócił się do burmistrza:

— Po co je zbudowaliście, generale?

— Cóż — odrzekł burmistrz. — Jak pan widzi, staramy się być bardziej ziemscy i robimy, co w naszej mocy.

Pan Grent wyszeptał coś do ucha inspektora.

— Proszę mi powiedzieć — spytał burmistrza inspektor — jak wielu młodych ludzi macie w tej wiosce?

— Przepraszam, że co? — spytał burmistrz, starając się uprzejmie wyrazić swoją dezorientację.

— Chodzi o młodych ludzi w wieku od piętnastu do sześćdziesięciu lat — wyjaśnił pan Grent.

— Rozumie pan, generale, Imperialna Matka Ziemia zaangażowana jest w wojnę. Koloniści na Dengu IV i niektórych innych koloniach obrócili się przeciwko swej jedynej rodzicielce. Buntują się, chcąc zrzucić absolutną władzę Matki Ziemi.

— Przykro mi to słyszeć — stwierdził burmistrz współczującym tonem.

— Potrzebni nam ludzie do floty kosmicznej — oznajmił inspektor. — Dobrzy, zdrowi, odważni żołnierze. Nasze rezerwy zostały wyczerpane…

— Życzymy sobie — wtrącił się gładko pan Grent — dać wszystkim lojalnym wobec nas kolonistom szansę walki za ich Imperialną Matkę Ziemię. Wyrażamy przekonanie, że nam nie odmówicie.

— Och, nie — odrzekł burmistrz. — Oczywiście, że nie. Jestem pewien, że młodzi ludzie z naszej kolonii będą bardzo zadowoleni… Mam na myśli to, że oni nie znają się na tym za bardzo, ale to bystre chłopaki. Przypuszczam, że będą w stanie się nauczyć.

— Widzisz? — zwrócił się inspektor do Grenta. — Sześćdziesięciu, siedemdziesięciu, może nawet stu rekrutów. Okazuje się, że to nie jest aż takie marnowanie czasu, jak sądziłeś.

Mimo to pan Grent wydawał się wciąż pełen wątpliwości.

Inspektor i jego doradca udali się do domu burmistrza, by się odświeżyć. Towarzyszyło im czterech żołnierzy. Czterej pozostali ruszyli na obchód wioski, zabierając wszystko, co tylko wpadło im w ręce.

Tom skrył się wśród pobliskich drzew, by przemyśleć sobie sytuację. Gdy nastał wieczór, żona Piwnego Eda wykradła się potajemnie poza obręb wioski. Była wymizerowaną kobietą w średnim wieku o blond włosach przetykanych siwizną; poruszała się jednak błyskawicznie, co było niezwykłe zważywszy na jej przypadłość — charakterystyczne dla gospodyń schorzenie kolan. Miała ze sobą koszyk przykryty czerwoną serwetką w szachownicę.

— Proszę, to twoja kolacja — oznajmiła, gdy tylko spotkała Toma.

— Dzięki… — powiedział Tom, kompletnie zaskoczony. — Nie musiałaś tego robić.

— Jasne, że musiałam. Nasza tawerna jest wybranym przez ciebie miejscem o podejrzanej reputacji, prawda? Jesteśmy więc odpowiedzialni za twoje wyżywienie i dobre samopoczucie. A poza tym burmistrz kazał przekazać ci wiadomość.

Tom spojrzał na nią z ustami pełnymi jedzenia.

— O co chodzi? — wybełkotał.

— Powiedział, żebyś się pospieszył z morderstwem. Jak dotąd, przez cały czas zwodzi inspektora i tego paskudnego małego człowieczka Grenta. Ale oni go o to zapytają. Burmistrz jest tego pewien.