Tom skinął głową.
— Kiedy to zrobisz? — spytała pani Piwna, przechylając głowę na bok z ciekawości.
— Nie mogę ci powiedzieć — odrzekł Tom.
— Ależ oczywiście, że możesz i musisz — sprzeciwiła się pani Piwna, nachylając się jeszcze bliżej w stronę Toma. — Jestem przecież wspólniczką kryminalisty.
— To prawda — przyznał po namyśle Tom. — No więc zamierzam zrobić to dziś w nocy, kiedy się ściemni. Powiedz Billy’emu Malarzowi, że zostawię tyle odcisków palców, ile tylko będę mógł, i wszelkie możliwe ślady, jakie przyjdą mi na myśl.
— W porządku, Tom — stwierdziła pani Piwna. — Powodzenia.
Tom oczekiwał zmroku, obserwując wioskę. Zauważył, że większość żołnierzy tęgo popija. Snuli się tu i tam, udając ważniaków, tak jakby mieszkańcy w ogóle nie istnieli. Jeden z nich wystrzelił w powietrze ze swej broni, śmiertelnie przerażając wszystkie niewielkie futrzaste zjadacze trawy w promieniu wielu kilometrów wokół wioski.
Inspektor i pan Grent znajdowali się wciąż w domu burmistrza.
Nadeszła noc. Tom wśliznął się do wioski, po czym zaczaił się w alei pomiędzy dwiema chałupami. Wyciągnął nóż zza pasa i rozpoczął oczekiwanie.
Ktoś się zbliżał! Tom usiłował przypomnieć sobie stosowane przez kryminalistów metody, ale nic nie przychodziło mu na myśl. Wiedział, że musi po prostu dokonać morderstwa najlepiej i najszybciej jak potrafi.
Zbliżająca się osoba podeszła do niego; postać była nierozpoznawalna w mroku.
— Cześć, Tom! — odezwała się; był to burmistrz.
Rzucił szybkie spojrzenie na nóż Toma.
— Co robisz? — spytał.
— Mówił pan, burmistrzu, że musi być popełnione zabójstwo, więc…
— Nie miałem na myśli zamordowania mnie — odparł burmistrz, cofając się. — Niemożliwe, żebym to był ja.
— A dlaczego nie? — zapytał Tom.
— Cóż, po pierwsze, ktoś musi rozmawiać z tym inspektorem. On na mnie czeka. Ktoś musi mu pokazać…
— Może to zrobić Billy Malarz — przerwał Tom. Schwycił burmistrza za przednią część koszuli, uniósł nóż i wymierzył prosto w gardło ofiary.
— Oczywiście nie żywię do pana żadnej osobistej urazy — dodał przepraszająco.
— Zaczekaj! — krzyknął burmistrz. — Jeśli w tym nie ma nic osobistego, to znaczy, że nie masz motywu!
Tom opuścił nóż, ale nie rozluźnił chwytu, którym dzierżył koszulę burmistrza.
— Sądzę, że potrafię wymyślić sobie motyw. Choćby to, że było mi cholernie przykro, kiedy dostałem od pana polecenie zostania kryminalistą.
— To burmistrz dał ci takie zlecenie, prawda?
— Cóż, jasne, że tak…
Wtedy burmistrz wywlókł Toma z cienia w jasne światło gwiazd.
— Zobacz! — oznajmił.
Tom aż otworzył usta ze zdziwienia. Burmistrz ubrany był w drugie spodnie z ostro zaprasowanymi kantami oraz w tunikę błyszczącą od medali. Na ramionach miał po dwa szeregi gwiazdek w liczbie dziesięciu. Jego kapelusz przewiązany był grubą złotą wstęgą w kształcie lecących komet.
— Widzisz, Tom? — odezwał się. — Nie jestem już burmistrzem. Jestem teraz generałem!
— A co to ma do rzeczy? Jest pan tym samym człowiekiem co wcześniej, prawda?
— Z urzędowego punktu widzenia — nie. Inspektor powiedział, że ponieważ zostałem oficjalnie generałem, muszę teraz nosić generalski uniform. To była bardzo przyjemna ceremonia. Wszyscy ci Ziemianie uśmiechali się i mrugali do mnie i do siebie nawzajem.
Uniósłszy ponownie nóż, Tom zacisnął zęby, zupełnie jakby miał właśnie wypatroszyć rybę.
— Moje gratulacje — powiedział serdecznie. — Jednak był pan burmistrzem, kiedy kreował mnie pan na kryminalistę, więc mój motyw nadal trzyma się kupy.
— Ale w takim wypadku nie zabiłbyś jakiegoś tam burmistrza! Zabiłbyś generała, a to już nie jest morderstwo!
— Nie jest? — spytał Tom. — Więc co to jest?
— No… zabicie generała to rewolta!
— Ach, tak — skonstatował Tom, opuszczając nóż i rozluźniając chwyt na koszuli burmistrza. — Przepraszam.
— Nic nie szkodzi — odrzekł z ulgą burmistrz. — To całkiem naturalna pomyłka. Przeczytałem trochę na ten temat, a ty nie; ale, oczywiście, nie było takiej potrzeby.
Wziął głęboki oddech.
— Lepiej już wrócę — stwierdził. — Inspektor chce dostać listę ludzi, których będą mogli zaciągnąć.
— Czy jest pan pewien, że to morderstwo jest konieczne? — zawołał Tom za burmistrzem, gdy ten już odchodził.
— Tak, stanowczo — odrzekł burmistrz, wyraźnie się spiesząc. — Tylko wybij to sobie z głowy, jeśli chodzi o mnie.
Tom ponownie zatknął nóż za pasek.
Nie mnie, nie mnie. Każdy mógłby powiedzieć to samo. Mimo to ktoś musiał zostać zamordowany. Kto? Tom nie mógł przecież zabić samego siebie. To byłoby samobójstwo, które by się nie liczyło.
Zaczął mimowolnie drżeć, próbując równocześnie nie myśleć o realistycznej wizji, której niedawno doświadczył. Robota musiała zostać wykonana.
Znowu ktoś się zbliżał!
To była pani Młynarzowa wracająca do domu z torbą warzyw.
Tom próbował sobie wytłumaczyć, że nie ma znaczenia, czy jest to akurat pani Młynarzowa, czy ktokolwiek inny.
Wciąż jednak przypominały mu się jej rozmowy z jego matką.
To powodowało, że nie miał motywu, by zabić panią Młynarczykową.
Minęła Rybaka, nawet go nie dostrzegając.
Tom czekał jeszcze pół godziny. Potem ujrzał kolejną osobę, wędrującą przez ciemną aleję pomiędzy domami. Rozpoznał Maxa Tkacza.
Rybak zawsze go lubił. Nie wykluczało to istnienia jakiegoś motywu. Jednak w tej chwili Tomowi przychodziło do głowy tylko to, że Max ma żonę i pięcioro dzieci; wszyscy oni go kochają i bardzo by im Maxa brakowało. Tom zaś nie chciał, by po fakcie Billy Malarz powiedział mu, iż zabił bez powodu. Pogrążył się głębiej w ciemności i pozwolił Tkaczowi przejść bezpiecznie obok swojej kryjówki.
Następnie w pobliżu przewędrowali trzej bracia Stolarczykowie. Tom z bólem serca musiał im odpuścić. Potem pojawił się Roger Wioślarz.
Tom nie miał właściwie żadnego motywu, by zabić Rogera, ale też nigdy nie był nastawiony wobec niego szczególnie przyjaźnie. Poza tym Roger nie miał dzieci, a jego żona niespecjalnie go lubiła. Czy to jednak wystarczyłoby Billy’emu Malarzowi, by doszukać się powodu zbrodni?
Tom wiedział, że to trochę za mało… ale ta sama prawda dotyczyła wszystkich innych mieszkańców wioski. Rybak wyrastał wraz z tymi ludźmi, dzielił z nimi wszystkie dole i niedole, lata urodzaju, gdy jedzenia było dużo, i lata chude, gdy musieli prawie głodować. W jaki sposób mógłby mieć motyw, by zgładzić któregokolwiek z nich?
Musiał kogoś zabić. Pozwolenie na działalność przestępczą stawiało mu takie wymagania. Nie mógł opuścić wioski w kłopotach. Nie mógł jednak również zamordować żadnego z tych ludzi, których znał przez całe swoje świadome życie.
— Chwileczkę! — powiedział sam do siebie w nagłym przypływie natchnienia. Mogę przecież zabić inspektora!
Byłaby to zbrodnia bardziej nawet haniebna niż zabicie burmistrza… Burmistrz był teraz generałem, zaś zabójstwo generała w oczywisty sposób oznaczałoby tylko rewoltę. Inspektor to znacznie ważniejsza potencjalna ofiara. Tom zabiłby dla chwały, sławy, rozgłosu. Samo to morderstwo zaś pokazałoby Ziemi, jak ziemska jest w istocie ich kolonia. Powiedziano by wówczas: „Przestępczość jest tak rozpowszechniona na Nowym Deiaware, że niebezpiecznie tam nawet wylądować. Jakiś kryminalista zabił tam właśnie naszego inspektora podczas pierwszego dnia wizyty! To najwyższy wskaźnik przestępczości, jaki spotkaliśmy w całej Galaktyce!”