Выбрать главу

Byłoby to najbardziej spektakularne przestępstwo, jakie Tom zdołałby popełnić, coś, czego nie powstydziłby się nawet kryminalista będący mistrzem w swym fachu.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu czując dumę z samego siebie, Tom w pośpiechu opuścił kryjówkę i pognał do domu burmistrza. Był tak blisko, że słyszał rozmowę, która toczyła się wewnątrz chałupy.

— To dość pasywna populacja — mówił pan Grent. — Oni są w gruncie rzeczy bierni jak owce.

— Dlatego tu wszystko jest nudne — odpowiedział inspektor. — Zwłaszcza dla żołnierzy.

— No cóż, czego można wymagać od zacofanych rolników? Ale ostatecznie zdobędziemy tu sobie paru rekrutów — oznajmił pan Grent, ziewając donośnie. — Strażnicy, ruszajcie się! Wracamy na statek!

Strażnicy! Tom zupełnie o nich zapomniał. Pełen wątpliwości spojrzał na swój nóż. Nawet gdyby znienacka skoczył na inspektora, strażnicy prawdopodobnie powstrzymaliby go, zanim morderstwo zostałoby popełnione. Muszą być przeszkoleni specjalnie na wypadek takich okoliczności.

Gdyby jednak udało mu się zdobyć jeden z ich karabinów…

Tom usłyszał z wnętrza chałupy szuranie stóp. Popędził z powrotem do wioski.

W pobliżu rynku ujrzał jednego z żołnierzy, który siedział na progu chałupy, śpiewając pijackim głosem. Przy jego nogach leżały dwie opróżnione butelki, z ramienia zaś zwisała niechlujnie broń.

Tom podkradł się do niego, wyciągnął maczugę i wziął odpowiedni zamach.

Żołnierz najwyraźniej musiał dostrzec cień jego postaci. Skoczył na równe nogi, blokując przedramieniem uderzenie maczugi. Dźgnął przy tym Toma wiszącym na ramieniu karabinem, trafiając go w żebra. Następnie zerwał broń z ramienia i wycelował w napastnika. Tom zamknął oczy i zaczął na oślep walić maczugą dookoła siebie.

Trafił żołnierza w kolano, zwalając go z nóg. Zanim ten zdołał wstać, Rybak machnął maczugą.

Przyklęknął nad żołnierzem, zbadał jego puls — nie miało przecież sensu zabijanie niewłaściwej ofiary — i stwierdził, że serce bije. Wtedy wziął broń, obejrzał ją, by upewnić się, że wie, który guzik należy nacisnąć, i pospieszył za inspektorem.

Zdołał ich dogonić, gdy byli już w połowie drogi do statku. Inspektor i pan Grent wysforowali się naprzód, żołnierze szli bezładnie dość daleko za nimi.

Tom zagłębił się w zarośla. Biegł po cichu truchtem równolegle do Grenta i inspektora, aż do chwili gdy ich wyprzedził. Wycelował broń i położył palec na spuście…

Nie miał jednak zamiaru zabić Grenta. Oczekiwano od niego tylko jednego morderstwa.

Pobiegł dalej, znów minął dwóch Ziemian i wyłonił się z zarośli wprost przed nimi. Gdy dotarli do niego, broń znajdowała się już w pogotowiu.

— O co chodzi? — zapytał surowym tonem inspektor.

— Proszę się nie ruszać — oznajmił Tom. — Rzućcie broń i zejdźcie mi z drogi.

Żołnierze, którzy nadeszli już zwartą grupą, poruszali się tak, jakby byli w ciężkim szoku. Jeden po drugim rzucali broń na ziemię i odsuwali się w krzaki. Tylko Grent pozostał na miejscu.

— Co robisz, chłopcze? — spytał.

— Jestem tutejszym kryminalistą — stwierdził z dumą Tom. — Zamierzam zabić inspektora. Proszę usunąć się z drogi.

Grent wpatrywał się w niego.

— Kryminalista? — spytał. — Ach, więc to o tym bajdurzył burmistrz!

— Wiem, że w naszej kolonii od dwustu lat nie zdarzyło się żadne morderstwo — wyjaśnił Tom — ale zamierzam to nadrobić właśnie teraz. Proszę zejść mi z drogi!

Grent odskoczył z linii strzału. Inspektor stał teraz całkiem sam, chwiejąc się lekko na nogach.

Tom wziął go na cel, starając się myśleć o spektakularnej wymowie swego przestępstwa i jego społecznej wartości. Nagle ujrzał jednak oczyma duszy inspektora leżącego na ziemi, z martwo połyskującymi białkami oczu, zesztywniałymi nogami i rękami, ustami zastygłymi w grymasie przerażenia; inspektora, którego serce przestało bić.

Usiłował się przemóc i zacisnął palec na spuście. Umysł mógł myśleć, co mu się żywnie podoba o pożyteczności działań kryminalnych, ale jego dłoń wiedziała lepiej.

— Nie mogę! — krzyknął.

Rzucił broń na ziemię i pobiegł ku zaroślom.

Inspektor chciał wysłać za Tomem grupę zwiadowców i natychmiast go powiesić, jednak pan Grent się nie zgodził. Planeta Nowe Delaware niemal w całości pokryta była lasem. Dziesięć tysięcy ludzi nie zdołałoby schwytać zbiega w tym lesie, jeśli ten nie życzyłby sobie zostać złapany.

Burmistrz i kilku mieszkańców wioski wyszło z chałup, by zobaczyć, co jest przyczyną zamieszania. Żołnierze uformowali natychmiast czworobok, w środku którego znaleźli się inspektor i pan Grent. Stali tak z bronią gotową do strzału, a wyraz ich twarzy świadczył o powadze i zdecydowaniu.

Potem burmistrz zaczął wszystko wyjaśniać. Powiedział o tym, że w wiosce panował świadczący o zacofaniu cywilizacyjnym brak działalności kryminalnej. Powiedział o zadaniu, które zlecił Tomowi. I o tym, jak wszyscy mieszkańcy byli zawstydzeni, gdy okazało się, że Tom nie jest w stanie mu sprostać.

— A dlaczego zlecił pan to zadanie właśnie temu człowiekowi? — spytał pan Grent.

— No, cóż — odrzekł burmistrz. — Sądziłem, że jeśli ktokolwiek w wiosce potrafi zabić, to tylko Tom. Rozumie pan, on jest rybakiem, a to dość krwawe zajęcie.

— A czy reszta z was, podobnie jak on, nie jest w stanie zabijać?

— Nikt z wioski nie zdołałby zrobić nawet tego, co zrobił Tom — przyznał smętnie burmistrz.

Pan Grent i inspektor spojrzeli na siebie nawzajem, a potem na żołnierzy. Ci ostatni patrzyli teraz na mieszkańców wioski z szacunkiem i podziwem. Zaczęli coś szeptać między sobą.

— Uwaga! — zawołał inspektor. Następnie zwrócił się do Grenta i powiedział ściszonym głosem:

— Lepiej się stąd zabierajmy. Proszę wyobrazić sobie w naszej armii ludzi, którzy nie umieją zabijać…

— Tak, to sprawa morale — oznajmił pan Grent, po czym mimowolnie zadrżał. — To mogłoby nawet okazać się zaraźliwe… Jeden człowiek, który znalazłby się w czasie bitwy na jakimś ważnym stanowisku bojowym, naraziłby swój statek, a może całą flotę, ponieważ we właściwym momencie nie mógłby wystrzelić… Nie, nie warto ryzykować.

Rozkazali żołnierzom, by ci powrócili na statek. Wydawało się, że maszerują oni wolniej niż zazwyczaj; co chwila oglądali się, by popatrzeć na wioskę. Stale szeptali coś między sobą, mimo że inspektor surowym tonem wydawał rozkazy.

Mały stateczek wystartował w strumieniach ognia wylotowego silników. Wkrótce połknął go duży statek. Potem zaś ten większy odleciał.

Krawędź świecącej słabo tarczy wielkiego czerwonego słońca wystawała teraz ledwie zza horyzontu.

— Możesz już wyjść! — zawołał burmistrz. Tom wyłonił się z zarośli, gdzie dotychczas się krył, obserwując wszystko.

— Spartaczyłem to… — oznajmił smętnie.

— Nie rób sobie wyrzutów z tego powodu — powiedział Billy Malarz. — Ta robota była niemożliwa do wykonania.

— Obawiam się, że tak — przyznał burmistrz. Ruszyli z powrotem do wioski. — Myślałem, że masz pewne szansę na to, by sobie z tym poradzić. Ale nie można winić cię za to, że ci się nie udało. W wiosce nie ma żadnego człowieka, który poradziłby sobie z tą robotą nawet tak jak ty.