— Chciałbym wynagrodzić Stali krzywdę, jakiej ode mnie doznał. Rozumiesz.
— Rozumiem. Widziałam go i znam twoje metody: nóż, strach i ból. Nie dam ci sposobności, byś mógł to wszystko powtórzyć!
Cała rozmowa brzmiała jak odległa muzyka, jak dźwięki dochodzące spoza doliny, dziwna mieszanina akordów. Ale to była odpowiedź Ociosa. Pielgrzym tłumaczył ją głosem pozbawionym sarkazmu:
— Żadnych noży, żadnego ociosywania. Zachowuję moje imię, ponieważ chcę, aby to inni nazwali mnie inaczej, kiedy ostatecznie przekonają się, że… w pewnym sensie Presfora zwyciężyła. Daj mi tę szansę, Snycerko. Błagam cię.
Przez długą chwilę sfory wpatrywały się w siebie nawzajem. Ravna spoglądała to na jedną, to na drugą, starając się odgadnąć, co wyrażają ich miny i postawy. Nikt nic nie mówił. Nie było słychać nawet głosu Pielgrzyma, jego spekulacji na temat, czy to, co usłyszeli, było zwykłym kłamstwem, czy też odsłonięciem całkiem nowej duszy.
Decyzja należała do Snycerki.
— W porządku. Możesz go zabrać.
Wędrownik Wickwrackstrup latał. Pielgrzym nosił w sobie pamięć legend sięgających ponad tysiąc lat wstecz — ale żadna z nich nie dorównywała temu, czego doświadczał teraz! Miał wielką ochotę odśpiewać radosny hymn, gdyby nie fakt, że mogło to przyprawić o ból jego pasażerki. I tak miały już dość obłędnego pilotowania, chociaż mylnie kładły to na karb jego braku doświadczenia.
Wędrownik przecinał chmury, przelatywał przez nie i pomiędzy nimi, szalał wśród przygodnie napotkanych burz z piorunami. Ileż godzin w życiu spędził, wpatrując się w chmury, próbując okiem zmierzyć ich głębie, a teraz był tutaj, penetrując nie kończące się ciągi kłębiastych jaskiń, katedry światła.
W prześwitach pomiędzy rozproszonymi na niebie chmurami widział rozciągające się w nieskończoność wody Wielkiego Zachodniego Oceanu. Pozycja słońca oraz odczyty na instrumentach mówiły mu, że są niedaleko równika i znajdują się jakieś osiem tysięcy kilometrów na południowy zachód od dominium Snycerki. Gdzieś niedaleko musiały znajdować się wyspy, potwierdzały to obrazy z kosmosu zarejestrowane przez PPII, a także jego własne wspomnienia. Ale dawno już tu nie był i nigdy nie spodziewał się zobaczyć wyspiarskich królestw jeszcze za życia swych obecnych członków.
A teraz właśnie tam wracał. I to drogą powietrzną!
Lądownik PPII był wspaniałą maszyną i wcale nie tak dziwaczną, jak to się mu zdawało podczas bitwy. Prawda, nie udało im się jeszcze wynaleźć sposobu, by zaprogramować go na latanie automatyczne. Być może nigdy im się nie uda. Tymczasem mały stateczek mógł latać dzięki sprzętowi elektronicznemu, który niewiele przewyższał osławione „części ruchome”. Antygraw wymagał nieustannej regulacji, a wszelkie przyciski i przekładnie sterujące były porozrzucane po łukowatej konsoli, co było wygodnym ułożeniem dla odrośli Skrodojeźdźca… lub dla łap i nosów członków sfory. Dzięki pomocy przybyszów i dokumentacji znalezionej w PPII Pielgrzym nauczył się latać zaledwie w ciągu kilku dni. Cała sztuka polegała na odpowiednim podzieleniu umysłu w celu jednoczesnego wykonywania kilku zadań. Nabywanie nowych umiejętności było szczęśliwym okresem, choć nieraz przeżywał chwile strachu, szybując niemal nie kontrolowanym lotem po wybraniu obłędnej konfiguracji polegającej na nie kończącym się przyspieszaniu w górę. Ale w końcu zdołał na tyle opanować maszynę, że stała się przedłużeniem jego szczęk i łap.
Od czasu gdy opuścili się z rozświetlonych na purpurowo wysokości i zaczęli baraszkować w górnych warstwach chmur, Ravna była coraz bardziej zaniepokojona. Po jakimś wyjątkowo gwałtownym obrocie z nurkowaniem, gdy żołądek podszedł jej do gardła, spytała niepewnie:
— Czy będziesz w stanie wylądować bez przeszkód? Może powinniśmy odłożyć to do czasu, kiedy nauczysz się — uffl - trochę lepiej latać?
— Jasne, jasne. Zaraz miniemy ten…jak mu tam… front pogodowy. — Zanurkował w chmury i skręcił kilkadziesiąt kilometrów na wschód. Tu niebo było czyste, a ponadto wyrównali kurs w takim stopniu, że coraz bardziej zbliżali się do celu. Postanowił sobie w duchu, że nie będzie już szalał, przynajmniej teraz… odbije sobie w drodze powrotnej.
Wtedy odezwała się druga z jego pasażerek.
— Mnie się podobało — stwierdziła Zielona Łodyżka. Jej syntetyczny głos pieścił ucho Pielgrzyma — były w nim przeważnie same niskie tony z lekkimi, regularnymi zgrzytami na wysokich częstotliwościach, jak przy falach prostokątnych. — To było jak… jak jazda tuż pod falami przypływu, kiedy czujesz, jak odrośle poddają się morskiemu kołysaniu.
Pielgrzym usilnie starał się poznać Skrodojeźdźca, jedynego spośród przybyszów, który nie był człowiekiem. Było to zadanie dużo trudniejsze niż poznanie Dwunogów. Wydawało się, że Zielona Łodyżka śpi przez cały czas i zapomina wszystko prócz rzeczy, które się powtarzały. Ravna mówiła, że to wszystko wina jej prymitywnej skrody. Pielgrzym wierzył jej, pamiętając bohaterskie przejście partnera Zielonej Łodyżki przez płomienie. Świadomość, że gdzieś w górze, na wielu gwiazdach, żyją stworzenia jeszcze dziwniejsze niż Dwunogi, przyprawiała go o ból głowy.
Na horyzoncie ujrzał ciemny pierścień, a za nim następny.
— Niedługo popluskasz się w prawdziwych falach.
— Czy to są te wyspy?
Wędrownik rzucił okiem na odczyty z mapami, kierując się prosto na słońce.
— Tak, to właśnie te — odpowiedział, aczkolwiek nie miało to większego znaczenia. Zachodni Ocean rozciągał się na dwanaście tysięcy kilometrów i między zwrotnikami był cały usiany atolami i archipelagami. Ta grupa wysp, nad którą właśnie lecieli, była bardziej odizolowana od innych. Najbliższe siedlisko Wyspiarzy znajdowało się prawie dwa tysiące kilometrów stąd.
Po chwili znajdowali się już nad najbliższą wyspą. Pielgrzym zatoczył nad nią małe kółko, podziwiając ogromne tropikalne paprocie obrastające rafę koralową. Obecnie, podczas odpływu, ich przypominające kości korzenie były całe odsłonięte. Nigdzie nie mogli znaleźć kawałka płaskiego terenu. Poleciał więc nad następną, większą wyspę z przepiękną polaną na środku pierścienia. Łagodnie ześliznęli się w dół i opadli na ziemię bez najmniejszego potknięcia.
Ravna Bergsndot spojrzała na niego trochę podejrzliwie. Ho, ho!
— Nabieram wprawy, nieprawdaż? — odezwał się cicho.
Mała, nie zamieszkana wyspa otoczona bezkresnym morzem. Dawne wspomnienia Pielgrzyma były już niewyraźne. To jego nieżyjący członek o imieniu Rum pochodził właśnie z królestw wyspiarskich. Ale wszystko, co zachował w pamięci, pasowało do otaczającego ich krajobrazu: słońce wysoko na niebie, trująca wilgoć powietrza, gorąco przenikające jego łapy. Raj. Ta część jego duszy, która dawniej należała do Ruma, była najradośniejsza ze wszystkich. Zdawało mu się, że długie lata od ostatniego pobytu tutaj topnieją w tropikalnym skwarze. Jedna z jego części wróciła do domu.
Pomogli Zielonej Łodyżce zejść na ziemię. Ravna twierdziła, że jej obecna skroda stanowi jedynie niedoskonałą imitację, a nowe kółka są prowizorycznym dodatkiem. Pomimo to Pielgrzym był pod wrażeniem. Każde koło miało nadmuchiwaną oponę i osobną ośkę. Dzięki temu Jeździec mógł wspiąć się niemal na sam wierzchołek rafy bez jakiejkolwiek pomocy. Ale już pod samym szczytem, gdzie tropikalne paprocie tworzyły zwarty gąszcz, a ich korzenie przecinały niemal każdą ścieżynkę, Ravna i Pielgrzym musieli jej przyjść z pomocą, to podnosząc ją, to ciągnąc.