— To będzie zwykłe lądowanie rakietowe, niemal cały czas przy włączonych silnikach. Spójrz tam, na środkowe okno. Ta kamera jest skierowana prosto w dół. Możesz zobaczyć, że cały czas zwalniamy.
Ty też możesz. Johanna domyśliła się, że byli nie więcej niż kilkaset kilometrów nad powierzchnią planety. Arne Olsndot przykleił rakietę do tylnego końca członu ładunkowego, aby zniwelować prędkość orbitalną. Nie było innej możliwości. Porzucili platformę ładunkową wraz z antygrawem i ultranapędem. Dzięki nim udało im się dolecieć aż tu, ale automaty przestały już działać jak należy. Cała platforma krążyła teraz bezwładnie po orbicie.
Został im tylko człon ładunkowy. Bez skrzydeł, bez antygrawu, bez osłony aerodynamicznej. Człon przypominał stutonowy karton jajek, balansujący na strumieniu gorących spalin bijących z jednej dyszy.
W opisie Mamy sytuacja nie wyglądała tak dramatycznie, aczkolwiek wszystko, co powiedziała, było prawdą. Jej słowa uspokoiły chłopaka na tyle, że chyba zapomniał o niebezpieczeństwie. W Królestwie Straumy, przed ich przeprowadzką do Górnego Laboratorium, była popularną pisarką-archeologiem.
Tata wyłączył silnik i ponownie zaczęli swobodnie opadać w dół. Johanna poczuła falę mdłości. Na ogół nie zdarzało jej się cierpieć na chorobę kosmiczną, ale tym razem było zupełnie inaczej. Obraz lądu i morza w oknie, pokazującym to, co znajdowało się pod nimi, z wolna się powiększał. Widzieli nieliczne chmury rozproszone po całym niebie. Linia wybrzeża stanowiła nieregularny ciąg wysp, cieśnin i małych zatoczek. Brzegi porastały połacie ciemnozielonej roślinności, ciągnące się w stronę dolin, a dalej przechodzące w czarno-szare plamy otulające zbocza gór. Widać było śnieg — który najprawdopodobniej Jefri wziął za lód — leżący w nieregularnych spłachciach. Wszystko wydawało się takie piękne… tyle że za chwilę mogli spaść w sam środek tej cudownej okolicy!
Usłyszała serię metalicznych uderzeń o brzegi członu, w miarę jak ich statkiem rzucało na boki, a dysza główna ustawiała się pionowo. Okno po prawej stronie pokazywało już powierzchnię, na której mieli lądować. Silnik znów został uruchomiony i lecieli z przyspieszeniem grawitacyjnym. Na brzegach wyświetlacza pojawiła się ognista poświata.
— Jejku! — zakrzyknął z przejęciem Jefri. — To tak jakbyśmy zjeżdżali windą cały czas w dół i w dół… — Sto kilometrów w dół zachowując odpowiednią prędkość, aby siły aerodynamiczne nie rozerwały ich na kawałki.
Sjana Olsndot miała rację — był to dość nowatorski sposób schodzenia z orbity, metoda nie zalecana w normalnych warunkach.
To lądowanie oczywiście nie zostało przewidziane w oryginalnych planach ucieczki. Mieli spotkać się z fregatą wiozącą wszystkich pozostałych dorosłych, którzy mogli uciec z Górnego Laboratorium. Oczywiście planowali połączenie statków, całkowicie rutynowy manewr. Ale fregaty nie było i teraz mogli liczyć tylko na siebie. Wzrok Johanny mimowolnie przesunął się w stronę fragmentu kadłuba widocznego pomiędzy postaciami rodziców, gdzie znajdowała się dobrze znana plama. Przypominała wyglądem szary grzyb… wyrastający z nieskazitelnie czystej ceramiki pokrywającej wnętrze. Rodzice zawsze starali się unikać rozmów na jej temat, nawet teraz, ograniczając się do odganiania Jefriego, kiedy próbował zbliżyć się do tajemniczego nalotu. Ale kiedyś Johanna podsłuchała ich rozmowę, gdy oboje myśleli, że wraz z bratem znajduje się po drugiej stronie statku. Ojciec niemal płakał ze złości:
— Wszystko na nic! — mówił cicho. — Stworzyliśmy potwora i uciekliśmy, a teraz błąkamy się po Dnie.
I głos Mamy, jeszcze cichszy niż Taty:
— Mówię ci po raz tysięczny, na pewno nie wszystko na nic, Arne. Mamy przecież dzieci. — Po chwili machnęła ręką w stronę chropowatej powłoki pokrywającej ściany statku. — I biorąc pod uwagę nasze marzenia… naszą drogę… Myślę, że to najlepsze spełnienie oczekiwań. W pewnym sensie mamy tu odpowiedź na całe zło, jakie pobudziliśmy do życia.
I wtedy rozległy się odgłosy podskoków Jefriego w ładowni, zwiastując jego rychłe nadejście, co sprawiło, że rodzice gwałtownie zamilkli. Johanna nie miała odwagi zapytać, o czym rozmawiali. W Górnym Laboratorium była świadkiem wielu dziwnych rzeczy, które, w miarę jak ich pobyt zbliżał się do końca, zaczęła okrywać jakaś przerażająca tajemnica. Zdarzało się jej także widzieć ludzi, którzy nagle przestawali być tacy jak przedtem.
Mijały kolejne minuty. Weszli już głęboko w atmosferę planety. Kadłub huczał od tarcia, a może wskutek zakłóceń pracy silnika? Ale powoli wszystko zaczynało być tak jednostajne, że znudzony Jefri stawał się niesforny. Łuna wokół dyszy przesłaniała większą część obrazu z dolnej kamery, widocznego na ekranie. Reszta była dużo wyraźniejsza i dokładniejsza niż obraz, jaki widzieli z orbity. Johanna zastanawiała się, jak często lądowano na nieznanej plancie po dokonaniu tak pobieżnego rekonesansu. Nie mieli przecież nawet kamer teleskopowych ani wykrywaczy pól magnetycznych.
Wydawało się, że jeśli chodzi o warunki fizyczne, planeta zbliżała się do wymarzonego przez ludzi ideału — to było jak uśmiech losu po serii nieszczęść.
W porównaniu z pozbawionymi powietrza skalistymi pustyniami systemu, który został wyznaczony jako pierwotne miejsce połączenia z fregatą, to, co widzieli przed sobą, wydawało się rajem.
Z drugiej strony, na planecie widoczne były wyraźne oznaki istnienia stworzeń rozumnych. Z orbity mogli dostrzec drogi i miasta. Nie było jednak dowodów na istnienie cywilizacji technicznej; żadnych śladów statków powietrznych, radia czy większych źródeł energii.
Lądowali w mało zaludnionym zakątku kontynentu. Przy odrobinie szczęścia mogło się zdarzyć, że opadną nie zauważeni pośród zielonych dolin i czarno-białych szczytów, a Arne Olsndot mógł skierować płomień wychodzący z dyszy prosto w powierzchnie planety, nie obawiając się, że zniszczy cokolwiek prócz leśnego poszycia i trawy.
Przed obiektywem kamery prześlizgiwały się przybrzeżne wyspy. Jefri wznosił radosne okrzyki, wskazując na coś palcem. Widok już zniknął z ekranu, ale Johanna też zdążyła zauważyć: na jednej z wysp wznosił się nieregularny wielobok murów, rzucających posępny cień. Budowla przypominała jej zamki z Epoki Księżniczek na Nyjorze.
Teraz mogła rozróżnić pojedyncze drzewa, ich długie cienie w ukośnie padających promieniach słońca. Wycie dyszy było głośniejsze niż jakikolwiek odgłos, jaki słyszała w życiu. Znajdowali się w dolnej warstwie atmosfery i dźwięk nie zostawał już za nimi.
— …zaczyna być wesoło! — krzyknął Tata. — I nie ma żadnych programów, żeby to jakoś uregulować… gdzie teraz, kochanie?
Mama spoglądała to na jedno, to na drugie okno wyświetlacza. Johanna wiedziała, że nie mogli manewrować kamerami ani dodawać nowych.
— …może na tym wzgórzu ponad linią drzew, ale… wydaje mi się, że widziałam tam jakieś stado zwierząt uciekających przed hałasem… na zachodnim stoku.
— Tak! — krzyknął Jefri. — To były wilki!
Johanna zdołała tylko przez moment dostrzec małe poruszające się plamki. Statek unosił się teraz nad powierzchnią planety, może jakieś tysiąc metrów ponad szczytami wzgórz. Hałas powodował ból w uszach, wydawało się, że nigdy nie ustanie. Dalsza rozmowa była niemożliwa. Wolno sunęli ponad terenem, po części, aby rozejrzeć się w okolicy, po części, aby wydostać się poza obłok nagrzanego powietrza, który nagle ich otoczył.