To było całe umeblowanie, jakiego potrzebował. Znakomity illiański jedwabny dywan, barwiony na srebrno i niebiesko, zdobyty w jakiejś dawno zapomnianej bitwie rozpościerał się pośrodku posadzki z czerwonych płytek. Na nim rozrzucono poduszki zdobione chwostami. Będąc równie wygodne jak wyściełane fotele, zastępowały Aielom krzesła, kiedy ci nie siadali zwyczajnie w kucki.
Na poduszkach półleżało teraz sześciu mężczyzn. Sześciu wodzów klanów, przedstawiciele tych, którzy opowiedzieli się po stronie Randa. Lub raczej zdecydowali się pójść za Tym Który Przychodzi Ze Świtem. Zresztą nie zawsze ze szczególną ochotą. Przypuszczał, że jedynie Rhuarc, barczysty mężczyzna o błękitnych oczach z rudymi włosami gęsto poprzecinanymi pasmami siwizny, żywi dla niego być może odrobinę prawdziwej przyjaźni, z pewnością nie pozostali. A i tak było ich tylko sześciu, nie zaś dwunastu.
Ignorując krzesło, Rand usiadł ze skrzyżowanymi nogami i spojrzał na Aielów. Wyjąwszy Rhuidean, jedyne krzesła w całym Pustkowiu Aiel były to krzesła wodzów, używane tylko przez nich i tylko w trzech sytuacjach: kiedy wybierano ich wodzami klanów, kiedy przyjmowali hołd wroga oraz gdy sprawowali sądy. Gdyby w ich obecności zajął swoje krzesło, oznaczałoby to, że obecna sytuacja jest jedną z trzech powyżej opisanych.
Ubrani byli w cadin’sor, kaftany i spodnie w odcieniach brązów oraz szarości, które łatwo stapiały się z tłem Pustkowia Aiel, na nogach mieli miękkie buty wiązane do kolan. Nawet tutaj, na spotkaniu z człowiekiem, którego proklamowali Car’a’carnem, wodzem wodzów, każdy z nich miał przy pasie długi nóż oraz shoufę udrapowaną niczym szarfę wokół szyi; częścią shoufy była czarna zasłona, którą Aiel zakrywał twarz na znak, iż jest gotów zabijać. Nawet teraz taka możliwość była całkiem prawdopodobna. Ci mężczyźni bez przerwy walczyli ze sobą, w nie kończących się cyklach napaści, bitew i waśni. Obserwowali go, czekali na niego, ale u Aielów za oczekiwaniem zawsze skrywała się gotowość do działań nagłych i gwałtownych.
Bael, najwyższy człowiek, jakiego Rand kiedykolwiek widział w życiu, oraz Jheran, szczupły i szybki jak bicz, leżeli możliwie jak najdalej od siebie, nie opuszczając jednocześnie dywanu. Między Goshien Baela i Shaarad Jherana istniała waśń krwi, stłumiona w związku z objawieniem się Tego Który Przychodzi Ze Świtem, ale bynajmniej nie puszczona w niepamięć. Być może zresztą wciąż obowiązywał Pokój Rhuidean, mimo ostatnich wydarzeń. Na tle wyczuwalnej wrogości między Baelem i Jheranem, dziwnie brzmiały ciche, uspokajające dźwięki harfy. Sześć par oczu patrzyło na Randa ze śniadych twarzy, błękitne, zielone i szare, przy nich nawet sokoły wyglądałyby na oswojone zwierzęta.
— Co mam zrobić, żeby Reyn poszli za mną? — zapytał. — Byłeś pewien, że przyjdą, Rhuarc.
Wódz Taardad spojrzał na niego z kamiennym spokojem.
— Czekać. Tylko to. Dhearic przyprowadzi ich. W końcu. Siwowłosy Han, leżący obok Rhuarka, wykrzywił usta, jakby chciał splunąć. Na jego pomarszczonej twarzy jak zwykle gościł wyraz niesmaku.
— Dhearic widział zbyt wielu mężczyzn i zbyt wiele Panien, którzy po całych dniach siedzieli bez ruchu wpatrzeni w pustkę, a potem porzucali włócznie. Porzucali włócznie!
— I uciekali — dodał cicho Bael. — Sam ich widziałem, wśród Goshien, nawet z mojego własnego szczepu. Uciekali. A ty, Han, widziałeś też takich u Tomanelle. Wszyscy widzieliśmy. Nie sądzę, żeby mieli jakieś pojęcie, dokąd uciekają, wiedzieli tylko przed czym.
— Tchórzliwe węże — warknął Jheran. Siwizna przyprószyła już jego jasnokasztanowe włosy, wśród wodzów klanów nie było młodych ludzi. — Śmierdzące żmije, drżące na widok własnego cienia.
Lekki błysk oczu w stronę przeciwległego krańca dywanu oznaczał jasno, że mówi o Goshien, a nie tylko o tych, którzy porzucili włócznie.
Bael wykonał taki ruch, jakby miał zamiar wstać, jego twarz stwardniała jeszcze bardziej, ale jego sąsiad uspokajającym gestem położył mu dłoń na ramieniu. Bruan z Nakai był dość potężny i silny, by starczyć za dwóch kowali, ale usposobienie miał pogodne, co było niezwykle dziwną cechą w przypadku Aiela.
— Każdy z nas widział uciekających mężczyzn i Panny. — W jego głosie słychać było rozleniwienie, podobne wrażenie sprawiał wyraz szarych oczu, jednak Rand nigdy nie dałby się zwieść tym po-norom; nawet Rhuarc uważał tamtego za śmiertelnie niebezpiecznego wojownika, stosującego w walce chytrą taktykę. Mimo to Bruan przyszedł do Rhuidean, by przyłączyć się do Tego Który Przychodzi Ze Świtem; Randa al’Thora nie znał.
— I ty również, Jheran. Sam wiesz dobrze, jak trudno stawić czoło temu, czego się dowiedzieli. Skoro nie nazwiesz tchórzami tych, którzy umarli, bo nie potrafili znieść tej wiedzy, to jak możesz zarzucać bojaźliwość tym, którzy uciekli z tego samego powodu?
— Nigdy nie powinni się dowiedzieć — wymruczał Han, zaciskając w palcach róg błękitnej poduszki ze złotym chwostem, jakby to było gardło wroga. — To było przeznaczone tylko dla tych, którzy mogli wejść do Rhuidean i przeżyć.
Mówił te słowa, nie kierując ich do nikogo w szczególności, ale w istocie przeznaczone były dla uszu Randa. To właśnie Rand zdradził wszystkim to, czego tylko niektórzy mężczyźni dowiadywali się w lesie szklanych kolumn na placu, zdradził tyle, że wodzowie i Mądre nie mogli się już wycofać, gdyby zażądano od nich reszty. Jeżeli był w obecnej chwili w Pustkowiu choć jeden Aiel, który nie znał prawdy, to chyba musiał z nikim nie rozmawiać od miesiąca.
Prawda była zupełnie inna od chwalebnego dziedzictwa bitew, w które wierzyła większość — Aielowie okazali się bezbronnymi uciekinierami przed Pęknięciem Świata. Gorzej, podążali pierwotnie Drogą Liścia, która zakazywała przemocy nawet w obronie własnego życia. W Dawnej Mowie słowo „Aiel” oznaczało „oddanego”, oddanego właśnie pokojowi. Obecni Aielowie byli spadkobiercami ludzi, którzy niezliczoną ilość pokoleń temu złamali przysięgę. Zachowały się jedynie resztki dawnych przekonań — Aiel raczej umrze, niźli weźmie miecz do ręki. Zawsze jednak uważali to za powód do dumy, za wyniesienie ponad tych, którzy żyli poza Pustkowiem.
Słyszał czasami, jak niektórzy Aielowie mówili, że ich przodkowie popełnili jakiś grzech, za który wygnano ich do zniszczonych ziem Pustkowia. Teraz już wszyscy wiedzieli, na czym ten grzech polegał. Mężczyźni i kobiety, którzy zbudowali Rhuidean i umarli w nim — nazywani Jenn Aiel przy tych rzadkich okazjach, gdy w ogóle wymieniano to miano, czyli „klanem, którego nie ma” — jako jedyni dochowali dawnej przysięgi złożonej Aes Sedai przed Pęknięciem Świata. Niełatwo było stawić czoło prawdzie, w myśl której wszystko, w co dotąd wierzyli, okazało się najzwyklejszym kłamstwem
— Trzeba było im powiedzieć — odparł Rand.
„Mieli prawo wiedzieć. Człowiek nie powinien żyć w kłamstwie. Ich własne proroctwo głosi, że ich zniszczę. Nie mogłem zresztą postąpić inaczej”. — Przeszłość była przeszłością; co się stało, już się nie odstanie; powinien martwić się raczej tym, co przyniesie przyszłość. — „Niektórzy z nich mnie nie cierpią, a niektórzy nienawidzą za to, że nie urodziłem się jako jeden z nich, ale mimo to pójdą za mną. Potrzebuję ich wszystkich”.
— Co z Miagoma?