Выбрать главу

Lanfear zachwiała się, jej oczy wędrujące od kobiet ku niemu przypominały ciemne stawy czarnego ognia.

— Jesteś mój, Lewsie Therinie! Mój!

— Nie. — Własny głos zdawał się docierać do uszu z przeciwległego krańca tunelu długości mili: “Odciągnij jej uwagę od dziewcząt”.

Nie przestawał posuwać się naprzód, nie oglądając się za siebie.

— Nigdy nie byłem twój, Mierin. Będę zawsze należał do Ilyeny. — Pustka zadrżała od smutku i poczucia straty. I od rozpaczy. kiedy zmagał się z czymś jeszcze prócz wartkiego strumienia saidina. Przez chwilę wisiał, balansując.

„Jestem Rand al’Thor.” I: „Na wieki wieków, moje serce”.

Balansował na ostrzu brzytwy.

„Jestem Rand al’Thor!”

Inne myśli próbowały wybić się na powierzchnię, cała ich fontanna, myśli o Ilyenie, o Mierin, o tym, co mógłby zrobić, żeby ją pokonać. Tłumił, nawet tę ostatnią. Gdyby stanął po złej stronie...

„Jestem Rand al„Thor!”

— Na imię masz Lanfear i prędzej zginę, niźli pokocham Przeklętą.

Przez jej twarz przemknęło coś, co mogło być udręką, po czym na powrót stała się marmurową maską.

— Jeśli nie jesteś mój — powiedziała chłodno — to w takim razie jesteś martwy.

W piersi rozwyła się agonia, jakby serce zaraz miało eksplodować, w głowie rozgrzane do białości gwoździe wbijały się w mórg, ból tak silny, że nawet otoczony Pustką miał ochotę krzyczeć. Była tam śmierć i on o tym wiedział. Jak oszalały — oszalały nawet w Pustce; jej skorupa zalśniła, skurczyła się — utkał Ducha, Ogień i Ziemię, dziko młócąc splotom niczym cepem. Serce przestało bić. Pustkę zmiażdżyły palce ciemnego bólu. Na oczy opadła szara zasłona. Czuł, jak jego splot tnie., szarpiąc jej splot. Pożoga oddechu w pustych płucach, skoki serca na powrót zaczynającego tłoczyć krew. Odzyskał wzrok, srebrne i szare cętki unosiły się między nim a kamiennolicą Lanfear, nadal odzyskującą równowagę po tym, jak ją odrzuciło od własnych strumieni. Głowę i pierś, wciąż niby rany, przepełniał ból, niemniej jednak Pustka umocniła się i ból fizyczny osłabł.

I dobrze, że tak się stało, Rand bowiem nie miał czasu na odzyskiwanie sił. Zmuszając się do wykonania ruchu naprzód, zaatakował ją Powietrzem, niczym pałką, która miała ją pozbawić przytomności. Lanfear przecięła splot, a on uderzył ponownie, i jeszcze raz, i znowu; za każdym razem, gdy ona przecinała jego ostatni splot, spadał na nią wściekły grad ciosów, które w jakiś sposób widziała i potrafiła odparować, za każdym razem podchodząc coraz bliżej. Gdyby dał radę zająć ją jeszcze chwilę dłużej, gdyby jedna z tych niewidzialnych maczug wylądowała wreszcie na jej głowie, gdyby zdołał podejść dostatecznie blisko, by móc zdzielić ją pięścią... Nieprzytomna byłaby bezradna jak każdy człowiek.

Nagle jakby do niej dotarło, co robi. Nadal blokując jego ciosy z równą łatwością, jakby każdy z nich widziała, cofała się tanecznymi krokami, dopóki barkami nie dotknęła ściany wozu. A wtedy uśmiechnęła się, uśmiechem prosto z serca zimy.

— Będziesz umierał powoli i będziesz mnie błagał, bym ci pozwoliła mnie pokochać, zanim umrzesz — powiedziała.

Tym razem nie uderzyła bezpośrednio w niego. Uderzyła w jego połączenie z saidinem.

Pod wpływem pierwszego, ostrego jak nóż dotknięcia, panika rozbrzmiała w Pustce niczym gong, Moc kurczyła się, wsuwając coraz głębiej między niego a Źródło. Przeciął ostrze tego noża Duchem, Ogniem i Ziemią; wiedział, gdzie go szukać; wiedział, gdzie jest to połączenie, poczuł pierwsze nacięcie. Tarcza, którą Lanfear próbowała utkać, zniknęła i pojawiła się na nowo, powracała tak samo szybko, jak on ciął, ale zawsze towarzyszyło temu chwilowe cofanie się saidina, który prawie go wtedy zawodził, przez co jego kontruderzenie ledwie udaremniało jej atak. Władanie dwoma splotami na raz powinno było być łatwe — potrafił władać dziesięcioma i więcej — ale nie wtedy, gdy jeden służył do rozpaczliwej obrony przeciwko czemuś, o istnieniu czego nie wiedział, dopóki prawie nie było za późno. Nie wtedy, gdy myśli innego człowieka stale usiłowały wypłynąć na powierzchnię we wnętrzu Pustki, podpowiadając mu, jakim sposobem mógłby ją pokonać. Gdyby usłuchał, to wówczas być może to Lews Therin Telamon odszedłby z tego miejsca z Randem al’Thorem — głosem czasami odzywającym się w jego głowie, o ile w ogóle.

— Obie te ladacznice będą musiały patrzeć, jak błagasz — powiedziała Lanfear. — Ale czy to one powinny patrzeć, jak umierasz, czy raczej to ty powinieneś patrzeć, jak one umierają?

Kiedy zdążyła wejść na otwartą platformę wozu? Musi ją obserwować, czyhać na najlżejszą oznakę, że się zmęczyła, że traci koncentrację. Płonna to była nadzieja. Stanęła obok wykrzywionej framugi ter’angrealu i patrzyła na niego z góry niczym królowa, która zaraz wyda wyrok, a mimo to mogła sobie pozwolić na marnowanie czasu na chłodne uśmiechy kierowane na bransoletę z ciemnej kości słoniowej, którą bez końca obracała w palcach.

— Co zrani cię najbardziej, Lewsie Therinie? Chcę cię zranić. Chcę, byś poznał ból, jakiego żaden człowiek nigdy dotąd nie zaznał!

Im grubszy stawał się strumień płynący ku niemu od Źródła, tym trudniej było go przeciąć. Dłoń zacisnęła się na kieszeni kaftana, kamienny posążek tłustego człowieczka wpił się z całej siły w piętno czapli odciśnięte w jej wnętrzu. Wciągnął saidina najgłębiej jak mógł, dopóki skaza nie zaczęła dryfować po Pustce, a on nie upodobnił się do rzednącego we mgle deszczu.

— Ból, Lewsie Therinie.

I ból pojawił się, agonia pochłonęła świat. Nie w sercu albo w głowie tym razem, ale wszędzie, w każdej jego cząstce, gorące igły wkłuły się w Pustkę. Zdawało mu się niemalże, że słyszy syk przy każdym ukłuciu, a każde wnikało jeszcze głębiej niż poprzednie. Nie zaniechała prób otoczenia go tarczą; były coraz szybsze, potężniejsze. Nie potrafił uwierzyć, że jest taka silna. Przywarłszy do Pustki, do przepalającego na wskroś, do zamarzającego na lód saidina, bronił się jak szalony. Mógł położyć temu kres, mógł z nią skończyć. Mógł przywołać błyskawicę albo omotać ją ogniem, którego sama użyła do zabijania.

Przez ból pomykały obrazy. Kobieta w ciemnej sukni handlarki, spadająca z konia, on ze światłem czerwonego jak ogień miecza w dłoniach; przybyła z garstką innych Sprzymierzeńców Ciemności, żeby go zabić. Ponure oczy Mata: „Zabiłem ją”. Złotowłosa kobieta leżąca w zrujnowanym korytarzu, gdzie, jak się zdawało, ściany same stopiły się i rozpłynęły.

„Ilyeno, przebacz mi!”

To był okrzyk rozpaczy.

Mógł to zakończyć. Tyle że nie potrafił. Umrze, być może świat cały umrze, ale on nie mógł się zmusić do zabicia jeszcze jednej kobiety. Z niewiadomych powodów brzmiało to jak najlepszy dowcip, jaki świat kiedykolwiek słyszał.

Moiraine otarła krew z ust, wypełzła spod wozu i wstała niepewnie na nogi, słysząc ciągle męski śmiech. Oczy same, wbrew woli, omiotły otoczenie, poszukując Lana; znalazły go leżącego tuż przy mglistym, szarym murze kopuły, która sklepiała się nad nimi. Targały nim drgawki, może szukał siły, dzięki której mógłby wstać, może umierał. Zmusiła się, by przestać o nim myśleć. Ratował jej życie tyle razy, że po sprawiedliwości powinno już było przejść na jego własność, ale ona od dawna robiła wszystko, co mogła, by on przeżył swą samotną wojnę z Cieniem. Tym razem musi żyć albo umrzeć bez niej.