Выбрать главу

To Rand, który klęczał na kamieniach nabrzeża, tak się śmiał. Śmiał się i łzy ściekały mu po twarzy wykrzywionej w grymas człowieka poddanego przesłuchaniu. Moiraine poczuła dreszcz. To przekraczało jej siły, jeśli owładnęło nim szaleństwo. Mogła zrobić tylko to, co potrafiła zrobić. Co musiała zrobić.

Widok Lanfear uderzył ją niczym cios. Nie stanowił niespodzianki, tylko szok, gdy zobaczyła to, co od Rhuidean pojawiało się jakże często w jej snach. Lanfear stojąca na platformie wozu, płonąca saidarem tak jasno jak słońce, ujęta w ramy wykrzywionego ter’angreala z czerwonego kamienia, patrzy z góry na Randa, z bezlitosnym uśmiechem na ustach. W dłoniach obraca jakąś bransoletę, jakiś angreal. Jeśli Rand nie miał własnego angreala, to zapewne mogła go nim zgruchotać. Albo miał angreal, albo Lanfear bawiła się nim niczym zabawką. To było bez znaczenia. Moiraine nie podobał się ten krążek wyrzeźbiony z pociemniałej ze starości kości słoniowej. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to ciało akrobaty, który wygięty do tyłu chwytał się za kostki u nóg. Dopiero bliższe zbadanie ujawniało, że przeguby i kostki ma związane. Nie podobał jej się, ale sama go zabrała z Rhuidean. Wczoraj wyjęła tę bransoletę z worka wypełnionego rupieciami i położyła pod framugą.

Moiraine była drobną, niską kobietą. Ciężar jej ciała nie wstrząsnął wozem, kiedy podciągnęła się do góry. Skrzywiła się, gdy jej suknia zahaczyła o jakąś drzazgę i rozdarła, ale Lanfear nawet się nie obejrzała. Tamta potrafiła dać sobie radę z każdym zagrożeniem z wyjątkiem Randa; on był jedynym zakątkiem świata, którego istnienie przyjmowała do wiadomości, przynajmniej w tym momencie.

Tłamsząc niewielki płomyk nadziei — nie mogła sobie pozwolić na taki luksus — Moiraine utrzymała równowagę, stanąwszy prosto na buforze wozu, po czym objęła Prawdziwe Źródło i skoczyła w stronę Lanfear. Przeklęta chwilę wcześniej otrzymała ostrzeżenie, dzięki czemu zdążyła się odwrócić, kiedy Moiraine ją zaatakowała, wyrywając bransoletę z rąk. Twarzą w twarz runęły do wnętrza ter’angreala. Wszystko utonęło w powodzi białego światła.

53

Zamierające słowa

Pogrążony w odmętach kurczącej się Pustki, Rand zobaczył Moiraine, która wypadła jakby z nicości, by stanąć do walki wręcz z Lanfear. Atak skierowany przeciwko niemu ustał, kiedy kobiety skoczyły głowami naprzód do wnętrza ter’angreala, otoczone nie zamierającym błyskiem białego światła; wypełniło ono lekko wykrzywioną framugę z czerwonego kamienia, jakby usiłowało przelać się przez nią i uderzyć w jakąś niewidzialną barierę. Wokół ter’angreala rodziły się coraz gwałtowniejsze łuki srebrnych i niebieskich błyskawic; powietrze zaskwierczało chropawym zgrzytem.

Rand wyprostował się chwiejnie. Ból nie ustał do końca, ale czuł ucisk, który stanowił obietnicę jego kresu. Wzrok nie chciał się oderwać od ter’angreala.

„Moiraine”.

Jej imię zawisło we wnętrzu głowy, sunęło przez Pustkę.

Obok niego słaniał się Lan, wczepiony w ścianę wozu, pochylając się, jakby jedynie ruch do przodu mógł go uchronić przed upadkiem.

W danej chwili Rand nie potrafił zrobić nic więcej, tylko stać. Przeniósł, pochwycił Strażnika w strumienie Powietrza.

— Nic... nic nie zrobisz, Lan. Nie możesz iść za nią.

— Wiem — odparł bezradnie Lan. Pochwycony w pół kroku, nie wyrywał się, tylko wpatrywał w ter’angreala, który pochłonął Moiraine. — Oby Światłość zesłała mi pokój, wiem.

Wóz zajął się ogniem. Rand usiłował zdusić płomienie, ale ledwie odsączył żar od jednego skupiska ognia, błyskawice wnet rozpalały następne. Sama framuga, mimo iż zbudowana z kamienia, zaczynała już dymić białym gryzącym dymem, który gromadził się gęstymi kłębami pod szarą kopułą. Lekki podmuch wystarczył, by poparzyć mu nozdrza i wywołać kaszel; skóra szczypała i piekła tam, gdzie otarł się o nią ogień. Pospiesznie rozwiązał sploty kopuły, rozegnał ją, zamiast czekać aż sama się rozwieje i utkał wokół wozu wysoki komin z Powietrza, lśniący niczym szkło, by jak najwyżej odprowadzić wyziewy. Dopiero wtedy puścił Lana. Nie wykluczał możliwości, że Strażnik i tak pójdzie śladem Moiraine, jeśli uda mu się dotrzeć do wozu. Wszystko już płonęło, łącznie z framugą z czerwonego kamienia, topniejącą niczym wosk, ale dla Strażnika mogło to nie mieć znaczenia.

— Ona zginęła. Nie czuję jej obecności. — Te słowa brzmiały tak, jakby ktoś je wydzierał z piersi Lana. Odwrócił się i zaczął iść wzdłuż szeregu wozów, nie oglądając się za siebie.

Kiedy odprowadzał Strażnika wzrokiem, zauważył Aviendhę; klęczała, tuląc do siebie Egwene. Wypuściwszy saidina, puścił się biegiem w dół nabrzeża. Fizyczny ból, dotąd odległy, runął na niego z całą swoją mocą, ale mimo to biegł dalej niezdarnymi susami. Był tam również Asmodean, rozglądał się dookoła, jakby się spodziewał, że Lanfear zaraz wyskoczy zza jakiegoś wozu albo przewróconej fury z ziarnem. A także Mat, który przykucnął z włócznią wspartą o ramię, wachlował Egwene kapeluszem.

Rand zatrzymał się z poślizgiem.

— Czy ona...?

— Nie wiem — odparł ponuro Mat.

— Jeszcze oddycha. — Głos Aviendhy wskazywał, że nie jest pewna, jak długo to potrwa, ale Egwene otworzyła gwałtownie oczy, kiedy Amys z Bair przepchnęły się brutalnie obok Randa, razem z nimi Melaine i Sorilea. Mądre przyklękły ciasną gromadką wokół młodszych kobiet i mrucząc coś pod nosem i wzajem do siebie, zabrały się za badanie Egwene.

— Czuję... — zaczęła słabym głosem Egwene i urwała, by przełknąć ślinę. Jej twarz przybrała barwę bezkrwistej bieli. — Boli... mnie. — Z jednego oka pociekła łza.

— I nie dziwota, że boli! — rzekła żwawym głosem Sorilea. — Tak to się właśnie kończy, gdy dajesz się wciągnąć w knowania jakiegoś mężczyzny.

— Ona nie może iść z tobą, Randzie al’Thor. — Słonecznowłosa, piękna Melaine była jawnie rozzłoszczona, ale nie patrzyła na niego; mógł to być gniew na niego albo gniew na to, co się stało.

— Będę... będę zdrowa jak źródlana woda... niech tylko trochę odpocznę — wyszeptała Egwene.

Bair zwilżyła szmatkę wodą z worka i ułożyła ją na czole Egwene.

— Wyzdrowiejesz, jednakże musisz długo odpoczywać. Obawiam się, że tej nocy nie spotkasz się z Nynaeve i Elayne. Przez kilka dni nie wolno ci wchodzić do Tel’aran’rhiod, dopóki nie nabierzesz sił. Nie rób takiej zaciętej miny, dziewczyno. W razie konieczności, będziemy pilnowały twoich snów, ale oddamy cię pod opiekę Sorilei, jeśli tylko pomyślisz o okazaniu nieposłuszeństwa.

— Nie okażesz mi nieposłuszeństwa więcej niż raz, czy jesteś Aes Sedai czy nie — dodała Sorilea, ale z odrobiną sympatii w głosie, która kontrastowała z ponurym wyrazem zmarszczonego oblicza. Na twarzy Egwene odmalowała się wyraźna frustracja.

— Ja przynajmniej czuję się na tyle dobrze, by zrobić to, co trzeba — oznajmiła Aviendha. Prawdę powiedziawszy, wyglądała wcale nie mniej mizernie niż Egwene, ale zdobyła się na to, by butnie spojrzeć na Randa, najwyraźniej spodziewając się kłótni. Jej buta przyblakła nieco, kiedy zorientowała się, że cztery Mądre na nią patrzą. — Nic mi nie jest — mruknęła.

— Ma się rozumieć — odparł głucho Rand.

— Nic mi nie jest — powtórzyła uparcie. Na jego użytek starannie unikała wzroku Mądrych. — Lanfear trzymała mnie chwilę krócej niż Egwene. To wystarczyło, by teraz każda z nas znajdowała się w innym stanie. Mam toh wobec ciebie, Randzie al’Thor. Gdyby to potrwało kilka chwil dłużej, to już byśmy, moim zdaniem, nie żyły. Ona była bardzo silna. — Wzrok Aviendhy pomknął w stronę płonącego wozu. Gwałtowne płomienie sprowadziły go do bezkształtnego stosu zwęglonego drewna we wnętrzu szklanego komina; ter’angreala z czerwonego kamienia w ogóle już nie było widać. — Nie widziałam wszystkiego, co zaszło.