Выбрать главу

— One są... — Rand kaszlnął. — One obie zniknęły. Lanfear nie żyje. Podobnie Moiraine. Egwene wybuchnęła płaczem, wstrząsana spazmami w objęciach Aviendhy. Aviendha położyła głowę na ramieniu przyjaciółki, jakby i ona również miała się zaraz rozpłakać.

— Jesteś głupcem, Randzie al’Thor — powiedziała Amys, wstając. Zadziwiająco młodzieńcza twarz pod szarfą opasującą skroń, okolona siwymi włosami, była twarda jak kamień. — Odnośnie do tej i wielu innych rzeczy jesteś głupcem.

Odwrócił się, by nie patrzeć na oskarżenie w jej oczach. Moiraine nie żyła. Nie żyła, bo on nie umiał się zmusić do zabicia Przeklętej. Nie wiedział, czy pragnie zapłakać, czy raczej śmiać się jak szalony; gdyby zaczął obojętnie co, to chyba, jak mu się zdawało, nie mógłby przestać.

Nabrzeże, które opustoszało, kiedy stworzył kopułę, na nowo wypełnili ludzie, aczkolwiek mało kto podchodził blisko mglistego, szarego muru. Mądre zajęły się opatrywaniem poparzonych, udzielaniem pociechy umierającym, w asyście odzianych na biało gai’shain i mężczyzn w cadin’sor. Pojękiwania i krzyki dosięgały go niczym ciosy noża. Nie był dostatecznie szybki. Moiraine nie żyła; żadnego Uzdrawiania nawet dla najciężej rannych. Bo on...

„Ja nie mogłem. Światłości, dopomóż mi, nie mogłem!”

Coraz więcej Aielów go obserwowało, niektórzy teraz dopiero odsłaniali twarze; nadal nie widział ani jednej Panny. Byli tam nie tylko Aielowie. Dobraine z gołą głową na czarnym wałachu, nie odrywający wzroku od Randa, i niewiele dalej Talmanes. Nalesean i Daerid, którzy siedzieli-na koniach i obserwowali Mata niemal równie bacznie jak Randa. Na szczytach murów miasta stali ludzie, obrysowani i spowici przez cień rzucany przez słońce, jeszcze ich więcej stało pod ścianami z zasłon. Dwie z tych ocienionych sylwetek odwróciły się, kiedy zadarł głowę, spostrzegły się wzajem z tej odległości zaledwie dwudziestu kroków i jakby odrzuciło je ze wstrętem. Gotów był iść o zakład, że to Meilan i Maringil.

Lan wrócił z końmi, czekał przy ostatnim wozie w szeregu, gładząc biały pysk Aldieb, klaczy Moiraine.

Rand podszedł do niego.

— Przykro mi, Lan. Gdybym był szybszy, gdybym... — Ciężko wypuścił powietrze z płuc.

„Nie mogłem zabić jednej, więc zabiłem inną. Światłości, odbierz mi wzrok!”

Gdyby Światłość to uczyniła, właśnie w tym momencie, naprawdę by się nie przejął.

— Koło się obraca. — Lan podszedł do Mandarba, aby sprawdzić popręg czarnego ogiera. — Była żołnierzem, wojowała na własny, odrębny sposób, podobnie jak ja. Przez te ostatnie dwadzieścia lat mogło już do tego dojść ze dwieście razy. Ona o tym wiedziała i ja też. To był dobry dzień, żeby umrzeć. — Mówił głosem twardym jak zawsze, jednak wokół chłodnych niebieskich oczu wykwitły czerwone obwódki.

— A mimo to jest mi przykro. Powinienem był... — Tego człowieka nie pocieszą żadne „powinienem” i dlatego właśnie wgryzały się one tak mocno w duszę Randa. — Mam nadzieję, że wciąż pozostaniesz moim przyjacielem, Lan, mimo... cenię sobie twoje rady i twoje lekcje miecza... będę potrzebował i jednego, i drugiego w najbliższych dniach.

— Jestem twoim przyjacielem, Rand, ale zostać nie mogę. — Lan wskoczył na siodło. — Moiraine zrobiła ze mną coś, czego nie robiono od setek lat, czego nie robiono od czasów, gdy Aes Sedai wciąż jeszcze łączyły więzią zobowiązania Strażnika niezależnie od tego, czy on tego chciał, czy nie. Ona zmieniła moje zobowiązanie w taki sposób, że wraz z jej śmiercią przeszło na inną. Teraz muszę tę inną odnaleźć, zostać jednym z jej Strażników. Już nim jestem. Czuję ją słabo, gdzieś daleko na zachodzie i ona czuje mnie. Muszę jechać, Rand. To część tego, co zrobiła Moiraine. Powiedziała, że nie da mi czasu na to, bym umarł, mszcząc ją.

Ścisnął wodze, jakby powstrzymywał Mandarba, jakby hamował samego siebie przed spięciem go ostrogami.

— Jeśli jeszcze kiedyś zobaczysz Nynaeve, powiedz jej... — Na krótką chwilę kamienna twarz wykrzywiła się w udręce; na chwilę, po czym na powrót zmieniła się w granit. Mruknął coś pod nosem, ale Rand i tak usłyszał. — Czysta rana goi się najszybciej i boli najkrócej.

A potem głośno dodał:

— Powiedz jej, że znalazłem inną. Zielone siostry bywają tak bliskie swym Strażnikom, jak inne kobiety są bliskie swym mężom. Pod każdym względem. Przekaż jej, że zniknąłem, by stać się kochankiem i mieczem jakiejś Zielonej siostry. Takie rzeczy się zdarzają. Dużo czasu minęło, odkąd widziałem ją po raz ostatni.

— Powiem jej, co zechcesz, Lan, ale nie wiem, czy mi uwierzy.

Lan wychylił się z siodła, by ścisnąć silnie ramię Randa. Rand pamiętał, że tego człowieka nazywano na poły oswojonym wilkiem, ale w porównaniu z tymi oczyma, ślepia wilka równie dobrze mogłyby należeć do salonowego pieska.

— Na wiele sposobów jesteśmy do siebie podobni, ty i ja. Jest w nas czerń. Czerń, ból, śmierć. One z nas promieniują. Jeżeli kiedykolwiek pokochasz jakąś kobietę, Rand, porzuć ją i daj jej poszukać kogoś innego. Lepszego podarunku jej nie ofiarujesz. — Wyprostowawszy się, uniósł jedną rękę. — Oby pokój był przychylny twemu mieczowi. Tai’shar Manetheren. — Starożytny salut. Prawdziwa krew Manetheren.

Rand podniósł rękę.

— Tai’shar Malkier.

Lan uderzył piętami boki Mandarba i ogier skoczył naprzód, przepędzając Aielów i innych ze swej drogi, jakby zamierzał galopować do samego końca, do tego miejsca, gdzie kierował się ostatni z Malkier.

— Oby ostatni uścisk matki powitał cię w domu, Lan — mruknął Rand i zadrżał. Tak brzmiała formuła ceremonii pogrzebowej w Shienarze i na całych Ziemiach Granicznych.

Aielowie, ludzie na murach nadal go obserwowali. Wieża pozna przebieg wydarzeń tegoż dnia albo jakąś jego wersję tak szybko, jak dotrze do niej gołąb. Jeżeli Rahvin miał również jakiś sposób na prowadzenie obserwacji — wystarczył jeden kruk w mieście, jeden szczur tu, nad rzeką — to z pewnością nie będzie się tego dnia niczego spodziewał. Elaida pomyśli, że jest osłabiony, być może bardziej podatny na wpływy. Rahvin natomiast...

Dotarło do niego, co robi, i skrzywił się.

„Przestań! Przynajmniej na jedną minutę, przestań i opłakuj!”

Nie pragnął tych wszystkich utkwionych w nim spojrzeń. Aielowie cofali się przed nim równie skwapliwie jak przedtem przed Mandarbem.

Biuro komendanta portu składało się z pojedynczej kamiennej izby, obwieszonej w krąg półkami pełnymi ksiąg, pergaminów i dokumentów; jej wnętrze oświetlały dwie lampy ustawione na prostym stole, na którym leżały pieczęcie podatkowe i plomby celne. Rand zatrzasnął za sobą drzwi, żeby odgrodzić się od tych oczu.

Moiraine nie żyła, Egwene była ranna, a Lan odjechał. Wysoka cena, którą mu przyszło zapłacić za śmierć Lanfear.

— Opłakuj, a żebyś sczezł! — warknął. — Zasłużyła na tyle! Czy nie zostało w tobie już żadnych uczuć? — Przede wszystkim jednak czuł się odrętwiały. Czuł w ciele ból, ale pod bólem była martwota.

Zgarbiwszy ramiona, wepchnął ręce do kieszeni i wymacał listy Moiraine. Wyciągnął je powoli. Jakieś sprawy, które powinien przemyśleć, powiedziała. Wepchnąwszy list do Thoma z powrotem, przełamał pieczęć na drugim. Stronice były gęsto zapisane eleganckim pismem Moiraine.