Выбрать главу

— Co ty na to?

— Elayne pęknie serce. Kocha swoją matkę.

— Wiem o tym. — Nynaeve zrobiła wdech. — Będę płakała razem z nią i każdą łzę wyleję szczerze, ale w danej chwili musimy się martwić o Randa. Sądzę, że ona mówiła prawdę. Niemalże to czułam. — Złapała za srebrną smycz tuż pod bransoletą i potrząsnęła nią. — Może to dzięki temu, a może tylko dzieło wyobraźni. A jak ty myślisz?

— Że to prawda. Ona nigdy nie była specjalnie odważna, dopóki nie miała przewagi albo jej się wydawało, że ją zdobędzie. A ty z pewnością dałaś jej lekcję strachu przed Światłością.

Nynaeve skrzywiła się. Każde słowo Birgitte dodawało kolejną bańkę gniewu w jej brzuchu. Nigdy nie była specjalnie odważna, chyba że miała przewagę. Taki opis pasował do niej samej. Ona nauczyła Moghedien strachu przed Światłością. Nauczyła i każde słowo wypowiedziała szczerze. Wytarganie kogoś za uszy, kiedy tak trzeba, to jedno; grożenie torturami, pragnienie torturowania, nawet Moghedien, to całkiem coś innego. A tutaj ona unika czegoś, wiedząc, że i tak musi to zrobić. Nigdy specjalnie odważna, chyba że miała wyraźną przewagę. Tym razem bańkę gniewu wytworzyła sama.

— Musimy się wyprawić do Caemlyn. Przynajmniej ja muszę. Razem z nią. Być może nie uda mi się przenosić dostatecznie silnie, by bodaj rozedrzeć papier, ale dzięki a’dam będę mogła wykorzystać jej siłę.

— Z Tel’aran’rhiod nie będziesz mogła mieć wpływu na nic, co się znajduje w świecie jawy — powiedziała cicho Birgitte.

— Wiem! Wiem, ale ja muszę coś zrobić.

Birgitte odrzuciła głowę w tył i wybuchnęła śmiechem.

— Och, Nynaeve, jakież to kłopotliwe być związanym z takim tchórzem jak ty. — Nagle jej oczy rozszerzyły się ze zdurnienia. — Tej twojej mikstury nie było dużo. Ja się chyba bu... — I w pół słowa już jej tam zwyczajnie nie było.

Nynaeve zrobiła głęboki wdech i rozwiązała strumienie otaczające Moghedien. Albo zmusiła ją do tego; dzięki a’dam trudno było to rozróżnić. Żałowała, że Birgitte już nie ma. Jeszcze jedna para oczu. Ktoś, kto zapewne posiadał taką wiedzę o Tel’aran’rhiod, jakiej ona nigdy nie zdobędzie. Ktoś, kto był odważny.

— Wybieramy się na wycieczkę, Moghedien, i ty pomożesz mi każdym swoim strzępkiem. Jeśli coś mnie zaskoczy... Dość powiedzieć, że cokolwiek stanie się z tą, która nosi tę bransoletę, dzieje się także z tą, która nosi obręcz. Tyle że po dziesięciokroć silniej.

Wyraz przerażenia na twarzy Moghedien świadczył, że jej uwierzyła. Co miało sens, bo to była prawda.

Jeszcze jeden głęboki wdech i Nynaeve zaczęła formować obraz jedynego miejsca w Caemlyn, które poznała na tyle dobrze, by je zapamiętać. Pałac Królewski, dokąd zabrała ją Elayne. Tam musi być Rahvin. Ale w świecie jawy, nie w Świecie Snów. Mimo to musiała coś zrobić. Oblicze Tel’aran’rhiod wokół niej zmieniło się.

55

Wątki płoną

Rand znieruchomiał. Długi wypalony pas, który biegł wzdłuż ściany korytarza, szczególnie widoczny był tam, gdzie pół tuzina kosztownych gobelinów przemieniło się w popiół. Płomienie wpełzały już na kolejne tkaniny; po wielu inkrustowanych komodach i stołach pozostały teraz jedynie zwęglone szczątki. Nie jego dzieło. Trzydzieści kroków dalej, na białych płytkach posadzki, leżeli wykrzywieni w uścisku śmierci mężczyźni w czerwonych kaftanach, napierśnikach i hełmach z okratowanymi zasłonami na twarzach, z bezużytecznymi mieczami w dłoniach. Też nie jego dzieło. Rahvin okazał się rozrzutny, jeśli szło o życie jego własnych ludzi, w swych usiłowaniach dopadnięcia Randa. Sprytnie atakował, sprytnie uciekał, ale od chwili, kiedy uciekł z sali tronowej, nie wdał się z Randem w bezpośrednią walkę na dłużej niż chwilę, jakiej potrzebował, by zadać cios i umknąć. Rahvin był silny, być może równie silny jak Rand, i więcej posiadał wiedzy, ale Rand miał w kieszeni małego człowieczka, angreal, Rahvin zaś nie dysponował żadnym.

Korytarz wyglądał znajomo z dwu względów, raz, że widział go już kiedyś, dwa, że widział kiedyś coś podobnego.

„Szedłem tędy z Elayne i Gawynem tamtego dnia, kiedy poznałem Morgase”.

Ta myśl wiła się boleśnie na granicach Pustki. W jej wnętrzu był zimny, nie czuł żadnych emocji. Saidin szalał i płonął, ale on był lodowato spokojny.

I jeszcze jedna myśl, niczym ukłucie ostrza.

„Leżała na posadzce, z rozpuszczonymi włosami, jakby spała. Ilyena Złotowłosa. Moja Ilyena”.

Elaida też tam była, tamtego dnia.

„To ona Przepowiedziała ból, który przyniosę. Ona rozpoznała tę ciemność we mnie. Jej część. Dość.

Ilyeno, nie wiedziałem, co robię. Byłem obłąkany! Jestem obłąkany. Och, Ilyeno!

Elaida wiedziała... część... ale nie powiedziała wtedy wszystkiego. Lepiej by zrobiła, gdyby powiedziała.

Och, Światłości, czy nie ma żadnego przebaczenia? Zrobiłem to, co zrobiłem, w obłędzie. Czy nie ma żadnej litości?

Gareth Bryne zabiłby mnie, gdyby wiedział. Morgase wydałaby rozkaz pozbawienia mnie życia. Morgase żyłaby. Mat. Moiraine. Ilu by żyło, gdybym ja umarł?

Zarobiłem sobie na tę udrękę. Zasługuję na ostateczną śmierć. Och, Ilyeno, zasługuję na śmierć.

Zasługuję na śmierć”.

Kroki za nim. Odwrócił się.

Wyszli z szerokiego korytarza, który w odległości niecałych dwudziestu kroków przecinał ten, na którym on stał; dwa tuziny ludzi w napierśnikach, hełmach i czerwonych kaftanach z białymi kołnierzykami Gwardii Królowej. Tyle że Andor nie miał teraz żadnej królowej, a ci ludzie wcale nie służyli jej, kiedy jeszcze żyła. Prowadził ich Myrddraal, z bladym, bezokim obliczem podobnym do larwy znalezionej pod kamieniem, w zbroi z nakładających się płytek, za sprawą której podczas marszu jeszcze bardziej przywodził na myśl węża, i w płaszczu, który nawet w ruchu zwisał z jego ramion nieruchomo. Spojrzenie Bezokiego budziło strach, ale strach był w Pustce czymś odległym. Na jego widok zawahali się; po chwili Półczłowiek uniósł w górę miecz z czarnym ostrzem. Ci, którzy jeszcze nie dobyli mieczy, ułożyli dłonie na rękojeściach.

Rand — zdawało mu się, że tak właśnie ma na imię — przeniósł; nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej przenosił w taki sposób.

Ludzie i Myrddraal zesztywnieli tam, gdzie akurat się znajdowali. Pokrył ich gruby nalot szronu, szronu, który dymił tak, jak dymiły buty Mata. Uniesiona ręka Myrddraala odłamała się z głośnym trzaskiem. Przy zetknięciu się z płytkami posadzki rozpadła się na kawałki, razem z mieczem.

Rand poczuł zimno — tak, tak rzeczywiście brzmiało jego imię; Rand — zimno tnące niczym nóż, kiedy ich mijał i skręcał w kierunku, z którego nadeszli. Zimno, cieplejsze jednak od saidina.

Pod ścianą przycupnęli mężczyzna i kobieta, para służących w czerwono-białych liberiach, niedawno przekroczyli wiek średni; chronili się wzajem w objęciach. Zobaczywszy Randa — na imię składało coś jeszcze; nie tylko sam Rand — mężczyzna zaczął się podnosić z miejsca, do którego przywarł, uciekając przed wiedzioną przez Myrddraala grupą, ale kobieta pociągnęła go z powrotem za rękaw.

— Odejdźcie w pokoju — rzekł Rand, wyciągając rękę. Al’Thor. Tak, Rand al’Thor. Kobieta upadłaby bezwładnie, gdyby mężczyzna jej nie podtrzymał; jego usta poruszały się tak gwałtownie, jakby się modlił, niezdolny dobyć słów na głos.