Выбрать главу

Rand spojrzał w kierunku, w którym patrzył mężczyzna. Jego ręka wysunęła się z kaftana na dostateczną długość, by obnażyć złotogrzywy łeb Smoka, stanowiącego część jego skóry.

— Nic wam nie zrobię — powiedział i poszedł dalej, zostawiając ich tam. Musiał jeszcze przyprzeć do muru Rahvina. Zabić Rahvina. A co potem?

Żadnego dźwięku prócz postukiwania butów na płytach posadzki. I cichy głos, w głębi głowy, żałobnie mruczący o Ilyenie i przebaczeniu. Wytężył siły, by wyczuć przenoszenie Rahvina, by poczuć mężczyznę przepełnionego Prawdziwym Źródłem. Nic. Saidin przepalał go do kości, mroził mu ciało, warzył duszę, jednakowoż bez niego niełatwo byłoby cokolwiek zobaczyć, jeśli nie podeszło się blisko. Lew w wysokiej trawie, powiedział kiedyś Asmodean. Lew chory na wściekliznę. Czy Asmodean winien się zaliczać do tych, którzy nie powinni byli umrzeć? Albo Lanfear? Nie. Nie...

Ostrzeżenie nadeszło zaledwie na moment wcześniej; zdążył tylko przypaść płasko do posadzki, w cienkim jak włos płatku czasu, który dzielił wrażenie nagle tkanych strumieni od pręgi białego światła grubości ramienia, płynnego ognia, tnącego ścianę, rozdzierającego niczym miecz to miejsce, w którym moment wcześniej znajdowała się jego pierś. Tam gdzie smagnęła linia ognia, po obu stronach korytarza, ściana i gzymsy, drzwi i gobeliny, wszystko przestało istnieć. Na posadzkę lunął grad pociętych strzępów tkanin, odłamków kamienia i sztukaterii.

To tyle, jeśli chodzi o obawę Przeklętych przed użyciem ognia stosu. Kto mu o tym powiedział? Moiraine. Ta z pewnością zasłużyła, by żyć.

Z jego rąk skoczył ogień stosu, oślepiająco biały promień sunący w stronę miejsca, w którym powstała tamta pierwsza pręga. Tamta zanikła w momencie, gdy jego płomień stosu przebił ścianę, zadrżał w polu widzenia purpurowym powidokiem. Uwolnił swój strumień. Udało się wreszcie?

Niezdarnie podniósł się z posadzki i przeniósł Powietrze, otwierając zniszczone drzwi z taką siłą, że ich szczątki oderwały się od zawiasów. Wnętrze komnaty za nimi było puste. Bawialnia, z krzesłami ustawionymi przed wielkim, marmurowym kominkiem. Jego ogień stosu wyrwał fragment jednego z łuków wychodzących na niewielki dziedziniec z fontanną. I jeszcze jeden z kanelurowanej kolumny, których cały rząd stał przy chodniku.

Rahvin jednakie nie oddalił się tą drogą i nie zginął także w tamtym wybuchu ognia stosu. W powietrzu unosił się osad, blaknące pozostałości utkanego saidina. Rand rozpoznał splot. Różny od bramy, którą otworzył, by Przemknąć do Caemlyn, bądź takiej, która służyła do Podróżowania — wiedział teraz, czym było to, co zrobił — wiódł do sali tronowej. Niemniej jednak widział już kiedyś coś podobnego w Łzie, sam to zresztą stworzył.

Utkał jeszcze jedną. Bramę, czy raczej otwór, dziurę w rzeczywistości. Tym razem po drugiej stronie nie było czerni. W rzeczy samej, gdyby nie wiedział o tym przejściu, gdyby nie był w stanie zobaczyć jego splotu, to wówczas mógłby w ogóle nie zdawać sobie sprawy z jego istnienia. Przed nim znajdowały się takie same łuki otwierające się na ten sam dziedziniec i fontannę, identyczny chodnik otoczony kolumnadą. Na ułamek chwili idealnie równe otwory, które jego ogień stosu wyciął w łuku i kolumnie, zadygotały, wypełniły się i na powrót stały się otworami. Brama wiodła do jakiegoś innego miejsca, do odbicia Królewskiego Pałacu, tak jak kiedyś do odbicia Kamienia Łzy. Odlegle żałował, że nie porozmawiał o tym z Asmodeanem, kiedy była po temu okazja, jednakże tego dnia nie rozmawiał jeszcze z nikim. To jednak nie miało znaczenia. Tamtego dnia dzierżył w ręku Callandora, dzisiaj jednakże angreal w jego kieszeni dowiódł, iż nawet dzięki niemu potrafi skutecznie nękać Rahvina.

Przestąpił prędko przez próg, poluźnił splot i w trakcie, gdy brama znikała, pospiesznie przebiegł na drugą stronę dziedzińca. Rahvin wyczułby bramę, gdyby znajdował się dostatecznie blisko. Posiadanie grubego człowieczka z kamienia jeszcze nie oznaczało, że mógł sobie pozwolić na stanie w miejscu i oczekiwanie na atak.

Śladu życia, wyjąwszy niego samego i jakąś zbłąkaną muchę. W Łzie też tak było. Lampy w korytarzach stały nie zapalone, sterczały z nich białe knoty, które nigdy nie widziały płomienia, a jednak nawet korytarz, który z pozoru powinien być z nich najciemniejszy, rozjaśniało światło, które dochodziło zewsząd i znikąd jednocześnie. Ponadto lampy, a także inne przedmioty zdawały się niekiedy poruszać. Między jednym a drugim spojrzeniem taka wysoka lampa potrafiła przemieścić. się na odległość stopy, wazon w wykuszu o cal. Tylko drobiazgi, jakby ktoś je przestawiał, w czasie gdy jego wzrok padał na coś innego. To miejsce, gdziekolwiek się znajdowało, było doprawdy dziwne.

Dotarło do niego, kiedy biegł wolnym truchtem przez kolumnadę, szukając zmysłami Rahvina, że od czasu, kiedy przeniósł ogień stosu, nie słyszał głosu opłakującego Ilyenę. Może jakimś sposobem przegnał Lewsa Therina ze swej głowy.

,,Dobrze”.

Zatrzymał się na skraju jednego z pałacowych ogrodów. Róże i krzewy białych gwiazd wyglądały na równie znękane suszą, jak mogłyby wyglądać w prawdziwym świecie. Ze szczytu jednej z białych iglic wznoszących się nad dachami marszczył się na wietrze sztandar Białego Lwa, ale iglica mogła się zmienić w mgnieniu oka.

„Dobrze, że nie muszę dzielić własnej głowy z...”

Dziwnie się czuł. Niematerialnie. Podniósł rękę i wytrzeszczył oczy. Widział ogród przez rękaw kaftana i własne ramię jakby przez mgłę. Mgłę, która rzedła. Kiedy zerknął w dół, widział przez własne ciało kamienie, którymi wybrukowany był chodnik.

„Nie!”

To nie była jego myśl. Obraz zaczął się scalać. Wysoki, ciemnooki mężczyzna, z twarzą pobrużdżoną od zmartwień i z przewagą bieli we włosach niźli brązu.

„Jestem Lews Ther...”

„Jestem Rand al’Thor” — przerwał mu Rand. Nie rozumiał, co się dzieje, ale z ręki, którą trzymał tuż przed twarzą, znikał wyblakły Smok. Ręka poczęła ciemnieć, palce wydłużały się.

„Jestem sobą.”

To rozniosło się echem po Pustce.

„Jestem Rand al’Thor”.

Walczył, by odtworzyć obraz samego siebie w umyśle, zmagał się, by przywołać wizję tego, co każdego ranka oglądał przy goleniu w lustrze, tego, co widział w stojącym lustrze podczas ubierania się. To były szaleńcze zmagania. Nigdy tak naprawdę nie przyjrzał się sobie. Każdy z dwu obrazów to stawał się bardziej intensywny, to nikł, starszy, ciemnooki mężczyzna i młodszy od niego, o szaroniebieskich oczach. Powoli obraz tego młodszego umocnił się, tego starszego zblakł. Powoli jego ręka stawała się coraz bardziej materialna. Jego ręka, opleciona Smokiem, z piętnem czapli odciśniętym w dłoni. Bywały kiedyś takie chwile, kiedy nienawidził tego piętna, ale teraz, nawet otoczony pozbawioną emocji Pustką, niemalże się uśmiechnął na jego widok.

Dlaczego Lews Therin usiłował nim zawładnąć? Żeby przekształcić go w Lewsa Therina. Był przekonany, że ten ciemnooki mężczyzna z twarzą naznaczoną cierpieniem to był właśnie Lews Therin. Czemu teraz? Bo w tym miejscu, gdziekolwiek ono było, mógł to zrobić? Zaraz. To Lews Therin wykrzyknął tamto twarde „nie”. To nie napaść Lewsa Therina. To Rahvin go zaatakował i wcale nie korzystał z Mocy. Jeśli ten człowiek będzie zdolny to powtórzyć w Caemlyn, prawdziwym Caemlyn, to na pewno to zrobi. To musiała być jakaś umiejętność, którą nabył tutaj. A skoro Rahvin ją nabył, to może i jemu się uda. Tym, co go uchroniło, tym, co go sprowadziło z powrotem, był jego własny wizerunek.

Skupił się na najbliższym różanym krzewie, wysokości całej piędzi, i wyobraził go sobie, jak rzednieje, upodabnia do mgły. Roślina posłusznie rozwiała się bez śladu, ale ledwie obraz w jego umyśle stał się niczym, krzew różany powrócił nagle, taki sam jak przedtem.