Выбрать главу

Otarłszy krew z oczu, przyjrzał się oknom i balkonom otaczającym ogród, wysokiej kolumnadzie po przeciwległej stronie. Albo raczej zaczął tylko, gdyż coś innego przykuło jego uwagę. Pod kolumnadą dostrzegł blaknące resztki splotu. Z tego miejsca potrafił stwierdzić, że to była brama, ale żeby sprecyzować, jakiego rodzaju i dokąd wiodła, musiał podejść bliżej. Przeskoczywszy przez galimatias obrobionego kamienia, który zniknął w momencie, gdy znajdował się ponad nim, pomknął przez ogród, lawirując między drzewami, które leżały na chodniku. Resztka bramy niemalże zniknęła; musi znaleźć się bliżej, zanim zdąży zniknąć bez śladu.

Upadł nagle, raniąc wnętrze dłoni na żwirze. Nie zauważył niczego, o co mógł się potknąć. Poczuł zawrót głowy, zupełnie jakby coś uderzyło go w głowę. Niezdarnie usiłował podnieść się na nogi, dotrzeć do tego osadu. Poczuł, że z jego ciałem coś dziwnego się dzieje. Ręce. porastały długim włosem; palce zdawały się kurczyć, cofać do wnętrza dłoni, upodabniając się niemalże do zwierzęcych łap. Pułapka. Rahvin wcale nie uciekł. Ta brama była pułapką i on w nią wpadł.

Desperacja przywarła do Pustki, kiedy mocował się, by przywrzeć do siebie. Jego ręce. Były jego rękami. Prawie. Wstał z wysiłkiem. Nogi zdawały się uginać w niewłaściwy sposób. Prawdziwe Źródło cofało się; Pustka kurczyła. Za pozbawioną emocji skorupą Pustki rozjarzyły się pasma paniki. W cokolwiek próbował go przemienić Rahvin, to coś nie przenosiło. Saidin wyślizgiwał się, rzedł strumień Mocy, rzedł mimo iż wzmacniany był przez angreal. Otaczające go balkony wpatrywały się w niego, puste, w kolumnadzie nie było nikogo. Rahvin musiał stać w jednym z tych okien przesłoniętych kamienną koronką, ale w którym? Tym razem nie miał już sił na sto błyskawic. Jeden wybuch. Tyle się uda. O ile zrobi to szybko. Które okno? Walczył, żeby być sobą, walczył, by przyjąć w siebie saidina, witał każdą plamę skazy jako dowód, że nadal trzyma Pustkę. Słaniając się, błąkał w krąg, szukając próżno, donośnym rykiem wykrzyknął imię Rahvina. Zabrzmiało jak ryk bestii.

Nynaeve skręciła za róg, wlokąc za sobą Moghedien. Przed nią, za następnym zakrętem zniknął jakiś mężczyzna, ciągnąc za sobą echo kroków. Nie miała pojęcia, od jak dawna już idzie za ich odgłosem. Niekiedy milkły, a czasami musiała czekać, aż rozlegną się ponownie, w przeciwnym razie nie miałaby pojęcia, w którą stronę ruszyć. Czasami, kiedy się zatrzymywały, działy się różne rzeczy; niczego niby nie widziała, ale pałac rozbrzmiewał niczym uderzony dzwon, a innym razem włosy usiłowały jej stanąć dęba, kiedy powietrze zdawało się trzaskać, a innym... To nie miało znaczenia. Tym razem po raz pierwszy dostrzegła przelotnie człowieka, którego wysokie buty wydawały ten odgłos. Jej zdaniem mężczyzna odziany w czarny płaszcz nie mógł być Randem. Wzrost się zgadzał, ale był za duży, zbyt rozrośnięty w barkach.

Pobiegła, w ogóle nie myśląc. Mocne grube buty dawno temu stały się aksamitnymi trzewikami. Skoro ona mogła słyszeć jego, to i on mógł słyszeć ją. Oszalałe dyszenie Moghedien rozlegało się głośniej niż jej kroki.

Nynaeve dotarła do zakrętu i zatrzymała się, wyglądając ostrożnie za róg. Obejmowała saidara - przez Moghedien, ale to był jej saidar — gotowa przenosić. Nie musiała. W korytarzu było pusto. Po przeciwległej stronie, w ścianie z maswerkowymi arabeskami, znajdowały się jakieś drzwi, ale nie sądziła, by tamten zdążył do nich dojść. Bliżej, w prawo odchodził inny korytarz. Podbiegła do niego pospiesznie, znowu czujnie wyjrzała. Pusto. Ale nieco dalej od miejsca styku dwóch korytarzy odchodziła kręta klatka schodowa.

Wahała się chwilę. Szedł dokądś pospiesznie. Korytarz wiódł z powrotem w tę samą stronę, z której przyszły. Czy po to biegłby, żeby zawrócić? A zatem na górę.

Ciągnąc za sobą Moghedien, powoli wspięła się po schodach, wytężając słuch, by wysłyszeć coś więcej prócz bliskiego histerii oddechu Przeklętej i krwi dudniącej we własnych uszach. Gdyby znalazła się twarzą w twarz z nim... Wiedziała, że tam jest, gdzieś przed nimi. To ona sprawi niespodziankę.

Na pierwszym podeście zatrzymała się. Korytarze tutaj stanowiły lustrzane odbicie znajdujących się poniżej. Równie puste, równie nieme. Czy on wspiął się jeszcze wyżej?

Stopień zadrżał nieznacznie pod jej stopą, jakby pałac został uderzony jakimś ogromnym taranem, po chwili jeszcze raz. I jeszcze, a jednocześnie pręga białego ognia przebiła szczyt okna przesłoniętego kamiennym ażurem, po czym ukośnie pomknęła w górę, zamigotała i zniknęła w momencie, gdy zaczęła już ciąć sklepienie.

Nynaeve przełknęła ślinę, mrugając w próżnym wysiłku pozbycia się jasnofioletowego wachlarza lśnień, który przesłonił jej pole widzenia. To musiał być Rand, starający się trafić Rahvina. Jeśli znajduje się zbyt blisko, to Rand może zahaczyć o nią przypadkiem. Jeśli on tak młócił na oślep — a jej zdaniem tak to wyglądało — to mógł ją trafić, nawet o tym nie wiedząc.

Drżenia ustały. Oczy Moghedien rozbłysły panicznym strachem. Sądząc po tym, co Nynaeve czuła przez a’dam, dziw brał, że ta kobieta nie wiła się na posadzce z przeraźliwym piskiem i pianą na ustach. Nynaeve sama miała ochotę piszczeć. Zmusiła się, by postawić stopę na następnym stopniu. Z równym powodzeniem można było iść w górę, jak w każdym innym kierunku. Drugi stopień okazał się niemalże równie trudny. Powoli, ale się jednak udało. Nie należało podchodzić do niego zbyt nerwowo. To ona powinna go zaskoczyć. Moghedien szła za nią jak zbity pies, cała dygocząc.

Nynaeve wspinała się, objąwszy saidara, tyle, ile mogła, taką ilość, z jaką mogła sobie poradzić Moghedien, do momentu, kiedy jego słodycz stała się niemalże bólem. To było ostrzeżenie. Trochę więcej i dojdzie do punktu, kiedy będzie go za dużo, do punktu, kiedy mogła się sama ujarzmić, wypalić z siebie zdolność do przenoszenia. Albo z Moghedien, biorąc pod uwagę okoliczności. Może też z obu naraz. Każda z tych ewentualności byłaby teraz równoznaczna z katastrofą. Utrzymała jednak pobraną porcję Mocy... życia... wypełniającego ją z lekkim naciskiem, jak igła zanim przebije skórę. Tyle sama była w stanie objąć, gdyby sama przenosiła. Ona i Moghedien władały Mocą mniej więcej z równą siłą; Tanchico tego dowiodło. Czy to wystarczy? Moghedien upierała się, że mężczyźni są silniejsi. Rahvin przynajmniej — jego Moghedien znała — a jakoś nie wydawało się prawdopodobne, by Rand mógł to długo przetrzymać, chyba że był równie silny. To było niesprawiedliwe, że mężczyźni dysponowali nie tylko mięśniami, lecz również większą siłą we władaniu Mocą. Aes Sedai w Wieży zawsze powtarzały, że im dorównują. To zwyczajnie nie było...

Z tego wszystkiego zaczęła bredzić. Zrobiwszy głęboki wdech, wyciągnęła Moghedien za sobą z klatki schodowej. To był najwyższy poziom, do jakiego dochodziły schody.

W korytarzu było pusto. Doszła do miejsca, gdzie przecinał się z innym, wyjrzała. I on tam stał. Wysoki, odziany w czerń mężczyzna, potężnie zbudowany, ze skrzydełkami bieli w ciemnych włosach; wyglądał przez jedną z zakrzywionych szczelin w kamiennych parawanach okien na coś, co znajdowało się na dole. Na twarzy lśnił pot wysiłku, ale zdawał się uśmiechać. Przystojna twarz, równie przystojna jak twarz Galada, ale nie spowodowała przyspieszenia jej oddechu.