I był tam też Mat, w rozdartym kaftanie i z krwią na ostrzu włóczni przypominającym miecz, wsparty na czarnym drzewcu obserwował ucieczkę trolloków, zadowolony, że na tyle, na ile może, zwala walkę na kogoś innego. I Asmodean, który niezdarnie dzierżył miecz i rozglądał się na wszystkie strony, na wypadek gdyby jakiś trollok zdecydował się zawrócić. Rand wyczuł w nim saidina, słabo; nie sądził, by Asmodean wziął znaczący udział w walce z pomocą tego miecza.
Ogień stosu. Ogień stosu; który wypala wątek z Wzoru. Im silniejszy był ogień stosu, tym głębiej to wypalenie sięgało. I było tak, jakby nigdy nie wydarzyło się to, co dany człowiek zrobił. Nie obchodziło go, czy wybuch skierowany przeciwko Rahvinowi spruł połowę Wzoru. Nie, jeśli efekt był właśnie taki.
Dotarło do niego, że policzki ma zalane łzami, wypuścił saidina i Pustkę. Chciał poczuć łzy.
— Aviendha! — Pochwyciwszy ją, zawirował z nią w objęciach, a ona patrzyła na niego z góry, jakby zwariował. Pragnął ją tak trzymać, nie chciał postawić na ziemi, ale zrobił to. Żeby móc uściskać Mata. Albo spróbować przynajmniej.
Mat odepchnął go.
— Co z tobą? Czyżbyś sobie pomyślał, żeśmy zginęli? Co wcale nie znaczy, że omal tak się nie stało. Bycie generałem jest znacznie bezpieczniejsze!
— Wy żyjecie! — zaśmiał się Rand. Odgarnął włosy Aviendhy z twarzy; podtrzymująca je chusta spadła i teraz zwisała luźno na szyi. — Jestem taki szczęśliwy, że żyjecie. To wszystko.
Raz jeszcze ogarnął wzrokiem plac i jego radość przybladła. Nic jej nie mogło zabić, ale ciała leżące na stertach tam, gdzie Aielowie trwali na swoich stanowiskach, przygasiła ją. Drobna budowa wielu ciał wskazywała, że nie należały do mężczyzn. Była tam Lamelle, bez zasłony i połowy gardła; już nigdy nie ugotuje mu zupy. Pevin, oburącz ściskał grube jak przegub dłoni drzewce włóczni trolloka, która przebiła mu pierś; na jego twarzy po raz pierwszy odmalował się jakikolwiek wyraz. Zdziwienie. Ogień stosu oszukał śmierć w przypadku jego przyjaciół, ale nie w przypadku innych. Zbyt wielu. Zbyt wiele Panien.
„Bierz, co możesz. Raduj się tym, co uda ci się uratować, i nie opłakuj zbyt długo strat”.
To nie była jego myśl, ale zaakceptował ją. Zdawało się, że to dobry sposób, by nie popaść w obłęd, zanim wpędzi go w niego skaza saidina.
— Gdzieś ty był? — spytała podniesionym tonem Aviendha. Nie gniewnym. Jeśli cokolwiek, to czuło się w nim ulgę. — W jednej sekundzie byłeś tutaj, w następnej zniknąłeś.
— Musiałem zabić Rahvina — odparł cicho. Otworzyła usta, ale on przyłożył do nich palce, żeby je uciszyć, po czym delikatnie ją odepchnął. Bierz, co możesz. — Niech tak pozostanie. On nie żyje.
Przykuśtykał Bael; głowę nadal spowijała mu shoufa, ale zasłona obwisła na pierś. Udo, a także grot ostatniej włóczni, jaka mu została, plamiła krew.
— Jeźdźcy Nocy i Wykoślawieni Cieniem uciekają, Car’a’carnie. Niektórzy z mieszkańców bagien przyłączyli się do tańca przeciwko nim. Nawet niektórzy z tych ludzi w zbrojach, aczkolwiek pierwej tańczyli przeciwko nam.
Za nim stanęła Sulin, z odsłonięta twarzą, z paskudnym, krwawym cięciem biegnącym przez policzek.
— Polujcie na nich, jakby to długo nie miało trwać — rzekł Rand. Ruszył z miejsca, nie bardzo wiedząc, dokąd iść, byle by to było jak najdalej od Aviendhy. — Nie chcę, żeby uganiały się swobodnie po okolicy. Trzymajcie oko na gwardzistów. Dowiem się później, którzy to byli ludzie Rahvina, a którzy...
Szedł dalej, gadając i nie oglądając się za siebie. Bierz, co możesz...
56
Rozżarzone węgle
W wysokim oknie było dość przestrzeni, by Rand mógł w nim swobodnie stać, wyprostowany, mając po obu stronach jeszcze na dwie stopy miejsca. Z podwiniętymi rękawami koszuli patrzył na jeden z pałacowych ogrodów. Aviendha przebierała palcami w wykutym z czerwonego kamienia zbiorniku jednej z fontann, nadal zaintrygowana taką ilością wody, której jedynym przeznaczeniem było cieszyć oko i podtrzymywać przy życiu ozdobne ryby. Z początku była bardziej niż oburzona, kiedy jej powiedział, że nie może ścigać trolloków na ulicach. W rzeczy samej nie był pewien, czy byłaby tu teraz, gdyby nie dyskretna eskorta Panien, której, zdaniem Sulin, nie powinien zauważyć. Miał także nie usłyszeć, jak siwowłosa Panna ją napominała, że nie jest już Far Dareis Mai, a jeszcze nie jest Mądrą. Mat, bez koszuli, a za to w kapeluszu dla ochrony przed słońcem, siedział na zwieńczeniu zbiornika, pogrążony w rozmowie z nią. Bez wątpienia badał, czy ona wie coś na temat tego, jakoby Aielowie nie pozwalali ludziom odejść; Mat raczej nie umiał nie narzekać na swój los, nawet jeśli postanowił się z nim pogodzić. Asmodean siedział na ławce w cieniu czerwonego mirtu i grał na harfie. Rand zastanawiał się, czy ten człowiek wie, albo choćby podejrzewa, co się stało. Nie powinien nic pamiętać... z jego perspektywy nic się nie stało... ale kto mógł orzec, co wiedział albo potrafił wykoncypować jeden z Przeklętych?
Uprzejme kasłanie kazało mu odwrócić wzrok od ogrodu.
Okno, w którym stał, znajdowało się na wysokości półtorej piędzi nad posadzką, w zachodniej ścianie sali tronowej, tak zwanej Wielkiej Sali, w której Królowe Andoru przyjmowały ambasadorów i ogłaszały swe wyroki od blisko tysiąca lat. Było to jedyne miejsce, z którego mógł nie zauważony obserwować Mata i Aviendhę, pewien, że im nie przeszkodzi. Po obu bokach sali ciągnęły się rzędy białych kolumn wysokości dwudziestu kroków. Światło wpadające przez te wysokie okna mieszało się z kolorowym światłem wysokich okien osadzonych w sklepieniu, okien, które ukazywały wizerunki Białego Lwa na przemian z portretami pierwszych królowych i scen wielkich zwycięstw odniesionych przez Andor. Na Enaili i Somarze najwyraźniej nie wywarły wrażenia.
Rand opuścił się na posadzkę, pomagając sobie rękoma.
— Czy są jakieś wieści od Baela?
Enaila wzruszyła ramionami.
— Polowanie na trolloki trwa. — Sądząc po tonie jej głosu, ta drobna kobieta z chęcią wzięłaby w nim udział. Postać stojąca obok Somary sprawiała, że zdawała się jeszcze niższa. — Część mieszkańców miasta udzieliła pomocy. Większość się ukryła. Bramy miasta są pilnowane. Żaden z Wykoślawionych Cieniem nie ucieknie, jak sądzę, ale obawiam się, że uda się to niektórym Jeźdźcom Nocy.
Myrddraala trudno było zabić i równie trudno przyprzeć w walce do muru. Niekiedy łatwo było uwierzyć w dawne opowieści, że jeżdżą na cieniach niczym na koniach i że potrafią zniknąć, jeśli ustawią się bokiem do patrzącego.
— Przyniosłam ci trochę zupy — oznajmiła Somara, kiwnąwszy płową głową w stronę srebrnej tacy nakrytej pasiastą ściereczką, ustawionej na podium Tronu Lwa. Rzeźbiony i pozłacany, z nogami zakończonymi łapami lwa, tron był masywny, ustawiony na szczycie czterech marmurowych stopni, wiódł do niego pas czerwonego dywanu. Lew Andoru, wytłoczony księżycowymi kamieniami na tle z rubinów, wieńczył głowę Morgase za każdym razem, gdy zasiadła na tronie. — Aviendha twierdzi, że jeszcze dzisiaj nic nie jadłeś. To zupa, którą zwykła sporządzać dla ciebie Lamelle.
— Przypuszczam, że nie wrócił jeszcze nikt ze służby — westchnął Rand. — Może któryś kucharz? Jakiś pomocnik?
Enaila z pogardą potrząsnęła głową, Chętnie odsłuży swoje niczym gai’shain, jeśli kiedykolwiek do tego dojdzie, ale pomysł spędzania całego życia na usługiwaniu przepełniał ją obrzydzeniem.
Wspiąwszy się po stopniach, przykucnął; by odrzucić ściereczkę. I zmarszczył nos. Sądząc po zapachu, ta, która to ugotowała, wcale nie była lepszą kucharką od Lamelle. Odgłos męskich kroków zbliżających się z przeciwległego krańca sali dał mu wymówkę, by odwrócić się od tacy. Przy odrobinie szczęścia, w ogóle nie będzie musiał tego jeść.