Выбрать главу

– Nie może być!!

– Tak jest! Stoi w sieniach.

– Dawaj go sam[3141]! – zawołał król klasnąwszy w dłonie. – Niech umorzy frasunek. Dawaj go sam, na Matkę Najświętszą!

Tyzenhauz zniknął w drzwiach i po chwili zamiast niego zjawiła się w nich jakaś wysoka, nie znana postać.

– Bliżej, mości panie! – wołał król – bliżej! Radzi cię widzimy!

Towarzysz przysunął się aż do stołu i na jego widok król, kanclerz i starosta łomżyński cofnęli się w zdumieniu. Przed nimi stał jakiś straszny człowiek, a raczej widmo: łachmany podarte na strzępki zaledwie okrywały jego wychudłe ciało; twarz miał siną, umazaną błotem i krwią; oczy płonące gorączkowym światłem, czarna, rozczochrana broda spadała mu na piersi, zapach trupi rozchodził się od niego naokoło, a nogi tak drżały pod nim, że musiał się o stół wesprzeć.

Król i dwaj panowie patrzyli na niego szeroko otwartymi oczyma. W tej chwili drzwi otworzyły się i weszła hurma dygnitarzy wojskowych i cywilnych: generałowie Ubald, Arciszewski, podkanclerzy litewski Sapieha, starosta rzeczycki, pan sandomierski. Wszyscy stanąwszy za królem patrzyli na przybysza – król zaś rzekł:

– Ktoś ty?

Nędzarz otworzył usta, chciał mówić, ale skurcz chwycił go za szczękę, broda zaczęła mu drgać i zdołał wyszeptać tylko:

– Ze... Zbaraża!

– Wina mu dajcie! – rzekł jakiś głos.

Podano w mgnieniu oka napełniony kubek – przybysz wypił go z wysileniem. Przez ten czas kanclerz zrzucił z siebie delię[3142] i okrył nią jego ramiona.

– Możesz teraz mówić? – pytał po niejakim czasie król.

– Mogę – odpowiedział pewniejszym głosem rycerz.

– Ktoś jest?

– Jan Skrzetuski... porucznik husarski...

– W czyjej służbie?

– Wojewody ruskiego.

Szmer rozszedł się po sali.

– Co słychać u was? co słychać? – pytał gorączkowo król.

– Nędza... głód... jedna mogiła...

Król zasłonił oczy.

– Jezusie Nazareński! Jezusie Nazareński! – mówił cichym głosem.

Po chwili znów spytał:

– Długo się możecie trzymać?

– Prochów brak. Nieprzyjaciel w wałach...

– Siła[3143] go?

– Chmielnicki... Chan ze wszystkimi ordami.

– Chan jest?

– Tak...

Nastało głuche milczenie. Obecni spoglądali po sobie – niepewność odmalowała się na wszystkich twarzach.

– Jakżeście mogli wytrzymać? – spytał kanclerz z akcentem wątpliwości.

Na te słowa Skrzetuski podniósł głowę, jakby nowa wstąpiła weń siła; błyskawica dumy przebiegła mu przez twarz i odrzekł nadspodziewanie silnym głosem:

– Dwadzieścia szturmów odpartych, szesnaście bitew w polu wygranych, siedmdziesiąt pięć wycieczek...

I znowu nastało milczenie.

Wtem król wyprostował się, wstrząsnął peruką jak lew grzywą, na żółtawą twarz wystąpiły mu rumieńce, a oczy płomieniały.

– Na Boga! – krzyknął – dosyć mi tych rad, tego stania, tej zwłoki! Jest chan czy go nie ma... przyszło pospolite ruszenie czy nie przyszło, na Boga! Dosyć mi tego! Dziś jeszcze ruszamy pod Zbaraż!

– Pod Zbaraż! pod Zbaraż! – powtórzyło kilkanaście silnych głosów.

Twarz przybysza rozjaśniła się jak zorza.

– Miłościwy królu i panie – rzekł. – Przy tobie żyć i umierać!...

Na te słowa szlachetne serce królewskie zmiękło jak wosk i nie zważając na wstrętną postać rycerza pan ścisnął mu głowę rękoma i rzekł:

– Milszyś mi niżeli inni w atłasach. Na Matkę Najświętszą, mniejszych starostwami nagradzają – jakoż nie będzie to bez nagrody, coś uczynił... Nie przecz! dłużnikiem ci jestem!

A inni zaraz poczęli wykrzykiwać za królem:

– Nie było jeszcze większego rycerza!

– Ten jest i między zbaraskimi najprzedniejszy!

– Nieśmiertelnąś chwałę pozyskał!

– Jakżeś to się przez Kozaków i Tatarów przedarł?...

– W błotach się ukrywałem, w trzcinach, lasami szedłem... błądziłem... nie jadłem.

– Jeść mu dajcie! – krzyknął król.

– Jeść! – powtórzyli inni.

– Okryć go!

– Niech ci jutro konia i szaty dadzą – rzekł znowu król. – Na niczym ci zbywać nie będzie.

Wszyscy prześcigali się za przykładem króla w pochwałach dla rycerza. Wnet poczęto go znowu zarzucać pytaniami, na które z największą trudnością odpowiadał, bo osłabienie ogarniało go coraz większe i ledwie już na wpół był przytomny. Wtem przyniesiono posiłek, a zarazem wszedł ksiądz Cieciszowski, kaznodzieja królewski.

Rozstąpili mu się dygnitarze, bo był to ksiądz wielce uczony, poważmy i słowo jego prawie więcej jeszcze znaczyło u króla niż kanclerskie, a z ambony wypowiadał, bywało, takie rzeczy, których i na sejmie nie bardzo kto śmiał poruszyć. Otoczono go tedy i poczęto rozpowiadać, że oto przyszedł towarzysz ze Zbaraża, że tam książę, lubo[3144] w głodzie i mizerii, gromi jeszcze chana, który jest obecny własną osobą, i Chmielnickiego, który przez cały zeszły rok tylu ludzi nie utracił, ilu pod Zbarażem – na koniec, że król chce ruszać na odsiecz, choćby mu z całym wojskiem zgorzeć przyszło.

Ksiądz słuchał w milczeniu poruszając wargami i spoglądając co chwila na wynędzniałego rycerza, który jadł przez ten czas, bo mu król nie kazał zważać na swą obecność i sam go jeszcze pilnował, a odczasu do czasu przepijał do niego z małego srebrnego kusztyczka[3145].

– A jakże się zowie ów towarzysz? – spytał wreszcie ksiądz.

– Skrzetuski.

– Czy nie Jan?

– Tak jest.

– Porucznik księcia wojewody ruskiego?

– Tak jest.

Ksiądz wzniósł pomarszczoną twarz w górę i znów modlić się począł, a potem rzekł:

– Chwalmy imię Pana, bo niezbadane są drogi, którymi człowieka do szczęśliwości i spokoju prowadzi. Amen. Ja tego towarzysza znam.

Skrzetuski dosłyszał i mimo woli zwrócił oczy na twarz księdza, ale twarz, postać i głos obce mu były zupełnie.

– Więc waszmość to jeden z całego wojska podjąłeś się przejść przez obozy nieprzyjacielskie? – spytał go ksiądz.

– Poszedł przede mną towarzysz zacny, ale zginął – odpowiedział Skrzetuski.

– Tym większa twoja zasługa, żeś się potem iść ważył. Miarkuję po twojej nędzy, że straszna to musiała być droga. Bóg wejrzał na twą ofiarę, na twą cnotę, na twoją młodość i przeprowadził cię.

Nagle ksiądz zwrócił się do Jana Kazimierza.

– Miłościwy królu – rzekł – więc to nieodmienne postanowienie waszej królewskiej mości iść na ratunek księciu wojewodzie ruskiemu?

– Modlitwom waszym, ojcze – odpowiedział król – poruczam ojczyznę, wojsko i siebie, bo wiem, że straszna to impreza, ale już nie mogę pozwolić, aby książę wojewoda zgorzał w tym nieszczęsnym okopie z takim rycerstwem, jak owo ten towarzysz, który tu jest przed nami.

– Bóg spuści wiktorię! – zawołało kilkanaście głosów.

Ksiądz wzniósł ręce do góry i nastała cisza w sali.

Benedico vos, in nomine Patris et Filii, et Spiritus sancti[3146].

– Amen! – rzekł król.

– Amen! – powtórzyły wszystkie głosy.

Spokój rozlał się po stroskanej dotychczas twarzy Jana Kazimierza i tylko oczy jego rzucały blask niezwykły. Między zgromadzonymi rozległ się szmer rozmowy o bliskiej wyprawie, bo wielu jeszcze wątpiło, by król mógł wyruszyć natychmiast, on zaś wziął ze stołu szpadę i skinął na Tyzenhauza, by mu ją przypiął

– Kiedy wasza królewska mość chcesz ruszyć? – pytał kanclerz.

– Bóg zdarzył noc pogodną – odparł król – konie się nie pogrzeją. Mości strażniku obozowy – dodał zwracając się ku dygnitarzom – każ otrąbić wsiadanego.

вернуться

3141

sam (starop.) – tutaj.

вернуться

3142

delia – rodzaj plaszcza.

вернуться

3143

sila (starop.) – duzo, wiele.

вернуться

3144

lubo (daw.) – chociaz.

вернуться

3145

kusztyk a. kulawka – kieliszek bez nozki, z ktorego trzeba wypic od razu cala zawartosc.

вернуться

3146

Benedico vos, in nomine Patris et Filii, et Spiritus sancti (lac.) – blogoslawie wam, w imie Ojca i Syna, i Ducha swietego.