— Nie ma drabiny!
— Przynieść drugą!
— Nie ma nigdzie!
— Skoczyć do chaty, czy tam nie ma?
— O, Lach przeklęty!
— Leźć po węgłach na dach, dachem się przedostać.
— Nie można, bo wystaje i podbity deskami.
— Przynieść spisy[268]. Po spisach tędy wejdziemy. A sobaka[269]!… drabinę wciągnął!
— Przynieść spisy! — zabrzmiał głos Hołodego.
Mołojcy skoczyli po spisy, inni zaś popodnosili głowy ku stropowi. Już też rozpierzchłe światło wniknęło przez otwarte drzwi i do chlewa, a przy jego niepewnym blasku widać było kwadratowy otwór stropu, czarny i cichy.
Z dołu ozwały się pojednawcze głosy:
— No, pane szlachcic! Spuść drabinę i zleź. I tak się nie wymkniesz, po co ludzi trudzić. Zleź! zleź!
Cisza.
— Ty mądry człowiek! Żeby tobie to co pomogło, tak ty by siedział, ale że to tobie nie pomoże, tak ty zleziesz dobrowolnie — ty dobry!
Cisza.
— Zleź, a nie, to ci skórę ze łba zedrzemy, łbem na dół w gnój cię zrzucimy!
Pan Zagłoba pozostał równie głuchy na groźby, jak na pochlebstwa, i siedział w ciemnościach jak borsuk w jamie, gotując się do zaciętej obrony. Tylko szablę coraz mocniej ściskał i sapał trochę, i w duchu pacierz szeptał.
Tymczasem przyniesiono spisy, związano trzy w pęk i postawiono ostrzami ku otworowi. Panu Zagłobie przemknęła przez głowę myśl, czyby nie porwać ich i nie wciągnąć — ale pomyślał także, że dach może być za nisko i że nie zdoła ich wciągnąć zupełnie. Zresztą przyniesiono by w tej chwili inne.
Tymczasem cały chlew napełnił się mołojcami. Niektórzy świecili łuczywem, inni poznosili najrozmaitsze drągi i drabiny od wozów, które okazały się za krótkie, więc związano je co duchu rzemieniami, bo po spisach trudno istotnie było się wspinać. Jednakże znaleźli się chętni.
— Ja pójdę — wołało kilka głosów.
— Czekać na drabinę! — rzekł Hołody.
— A co szkodzi, bat'ku, popróbować po spisach?
— Wasyl wlezie! On tak jak kot chodzi.
— To próbuj.
A inni poczęli zaraz żartować:
— Ej, ostrożnie! On szablę ma, szyję utnie, obaczysz.
— Sam za łeb złapie i wciągnie, a tam cię opatrzy jak niedźwiedź.
Wasyl nie dał się stropić.
— On znaje[270] — rzekł — że niechby on mnie palcem dotknął, czorta by mu ataman dał zjeść i wy, braty.
Było to ostrzeżenie dla pana Zagłoby, któren siedział cicho, ani mruknął.
Lecz mołojcy, jako to zwykle między żołnierzami, wpadli już w dobry humor, bo całe zajście poczęło ich bawić, więc dalej przymawiać Wasylowi:
— Będzie jednym durnym mniej na świecie, na białym.
— On tam nie będzie zważał, jak my jemu zapłacim za twoją szyję. On śmiały mołojec.
— Ho! ho! On niesamowity. Czort jego wie, w co on się tam już zmienił… to czarownik! Ty, Wasyl, nie wiadomo kogo tam znajdziesz w czeluści.
Wasyl, który splunął już w dłonie i obejmował właśnie nimi spisy, wstrzymał się nagle.
— Na Lacha pójdę — rzekł — na czorta nie.
Ale tymczasem związano drabiny i przystawiono je do otworu. Źle było i po nich wchodzić, bo się zaraz wygięły na związaniu i szczeble cienkie trzeszczały pod stopami, które na próbę na najniższym stawiono. Ale począł wchodzić sam Hołody, wchodząc zaś mówił:
— Ty, panie szlachcic, widzisz, że to nie żarty. Uparłeś się na górze siedzieć, to siedź, ale się nie broń, bo my cię dostaniem i tak, choćby i cały chlew mieli rozebrać. Ty miej rozum!
Na koniec głowa jego dotknęła czeluści i pogrążała się w niej z wolna. Nagle dał się słyszeć świst szabli, Kozak krzyknął strasznie, zachwiał się i padł między mołojców z rozwaloną na dwie połowy głową.
— Koli, koli[271]! — zawrzasnęli mołojcy.
W całym chlewie powstał straszliwy zamęt, podniosły się krzyki i wołania, które zagłuszył grzmiący głos pana Zagłoby:
— Ha, złodzieje, ludojady, ha! basałyki! Do nogi was wytłukę, szelmy parszywe! Poznajcie rycerską rękę!… Ludzi uczciwych po nocy napadać! W chlewie szlachcica zamykać… ha! łotry! W pojedynkę ze mną, w pojedynkę, albo i po dwóch! Chodźcie no sam! ale łby zostawcie w gnoju, bo poucinam, jakom żyw!
— Koli, koli! — wołali mołojcy.
— Chlew spalimy!
— Ja sam spalę, bycze ogony, byle z wami!
— Po kilku! po kilku naraz! — krzyknął stary Kozak. — Trzymać drabiny, spisami podpierać, przynieść snopów na łby i dalej!… Musimy go dostać!
To rzekłszy, ruszył w górę, a razem z nim dwóch towarzyszów[272], szczeble poczęły się łamać, drabiny wygięły się jeszcze mocniej, ale przeszło dwadzieścia krzepkich rąk pochwyciło je za drągi, w górze popodpierano spisami. Inni powtykali ostrza spis w otwór, by cięcia szabli zahamować.
W kilka chwil później trzy nowe ciała spadły na głowy stojącym w dole.
Pan Zagłoba, rozgrzany tryumfem, ryczał jak bawół i zionął takie przekleństwa, jakich świat nie słyszał i od jakich dusze niezawodnie zamarłyby w mołojcach, gdyby nie to, że wściekłość poczęła ich ogarniać. Niektórzy kłuli spisami strop, inni darli się na drabinę, chociaż w czeluści czekała śmierć pewna. Nagle krzyk się zrobił przy drzwiach i do chlewa wpadł sam Bohun.
Był bez czapki, tylko w szarawarach i koszuli, w ręku miał gołą szablę, w oczach płomień.
— Przez dach, psiawiary! — krzyknął. — Poszycie rozerwać i żywcem brać.
A Zagłoba ujrzawszy go ryczał:
— Chamie, pójdź no tu tylko. Nos i uszy ci obetnę, gardła nie wezmę, bo to kata własność. A co, tchórz cię obleciał? Boisz się, parobku? Związać mi tego szelmę, a łaskę znajdziecie. Cóż, wisielcze, cóż, kukło żydowska? sam tu! Wychyl jeno łba na strop! Chodź, chodź, będę ci rad, poczęstuję tak, żeć się przypomni i twój ojciec diabeł, i twoja mać gamratka[273]!
Tymczasem krokwie dachu jęły trzeszczeć. Widocznie mołojcy dostali się nań i teraz rwali już poszycie.
Zagłoba dosłyszał, ale strach nie odjął mu sił. Był jakby spity bitwą i krwią.
„Skoczę w kąt i tam zginę” — pomyślał.
Ale w tej chwili na całym majdanie rozległy się strzały, a jednocześnie kilkunastu mołojców wpadło do chlewa.
— Bat'ku! Bat'ku! — krzyczeli wniebogłosy — bywaj!!
Pan Zagłoba w pierwszej chwili nie zrozumiał, co się stało — i zdumiał. Spojrzy przez czeluść na dół, aż tam nikogo już nie ma. Krokwie w dachu nie trzeszczą.
— Co to jest? Co się stało? — zawołał głośno. — Ha! rozumiem. Chcą chlew puścić z ogniem i z pistoletów do dachu palą.
Tymczasem na zewnątrz słychać było coraz straszniejsze wrzaski ludzkie, tętent koni. Strzały zmieszane z wyciem, szczęk żelaza. „Boże! to chyba bitwa!” — pomyślał pan Zagłoba i skoczył do swojej dziury w dachu.
Spojrzał — i nogi ugięły się pod nim z radości.