— Jużci pewno, że kiedy z pieniędzmi jadą, to nie mogą — rzekł jeden z towarzyszów[453] Charłampa.
— A co mnie do ich pieniędzy! — krzyczał niepohamowany pan Charłamp — niech mi pole daje, bo inaczej płazować zacznę.
— Pola dziś nie dam, ale parol[454] kawalerski dam — rzekł pan Michał — że się stawię za trzy lub cztery dni, gdzie chcecie, jak tylko sprawy po służbie załatwię. A nie będziecie się waszmościowie tą obietnicą kontentować[455], to każę cynglów ruszać[456], bo będę myślał, że nie ze szlachtą i nie z żołnierzami, ale z rozbójnikami mam do czynienia. Wybierajcie tedy, do wszystkich diabłów, gdyż nie mam czasu tu stać!
Słysząc to, eskortujący dragoni zwrócili natychmiast rury muszkietów ku napastnikom, a ten ruch, również jak i stanowcze słowa pana Michała, widoczne wywarły wrażenie na towarzyszach pana Charłampa. „Już też pofolguj — mówili mu — sameś żołnierz, wiesz, co to służba, a to pewna, że satysfakcję otrzymasz, bo to śmiała jakaś sztuka, jak i wszyscy spod ruskich chorągwi… Pohamuj się, póki prosim.”
Pan Charłamp rzucał się jeszcze przez chwilę, ale wreszcie zmiarkował, że albo towarzyszów rozgniewa, albo ich na niepewną walkę z dragonami narazi, więc zwrócił się do Wołodyjowskiego i rzekł:
— Dajesz tedy parol, że się stawisz?
— Sam cię poszukam, choćby za to, że o taką rzecz dwa razy pytasz… Stawię się w czterech dniach; dziś mamy środę, niechże będzie w sobotę po południu, we dwie godzin… Obieraj miejsce.
— Tu w Babicach siła[457] gości — rzekł Charłamp — mogłyby jakowe impedimenta[458] się zdarzyć. Niechże będzie tu obok, w Lipkowie, tam już spokojnie i mnie niedaleko, bo nasze kwatery w Babicach.
— A waćpanów taka sama będzie liczna kompania jak dziś? — pytał przezorny Zagłoba.
— O, nie trzeba! — rzekł Charłamp — przyjadę tylko ja i panowie Sieliccy, moi krewni… Waszmościowie też, spero[459], bez dragonów staniecie.
— Może u was w asystencji wojskowej do pojedynku stają — rzekł pan Michał — u nas nie ma takiej mody.
— Tedy w czterech dniach, w sobotę, w Lipkowie? — rzekł Charłamp. — Znajdziem się przed karczmą, a teraz z Bogiem!
— Z Bogiem! — rzekł Wołodyjowski i Zagłoba.
Przeciwnicy rozjechali się spokojnie. Pan Michał był uszczęśliwiony z przyszłej zabawy i obiecywał sobie zrobić prezent panu Longinowi z obciętych wąsów petyhorca[460]. Jechał więc w dobrej myśli do Zaborowa, gdzie zastał i królewicza Kazimierza, któren tam na łowy przyjechał. Wszelako pan Michał z daleka tylko widział przyszłego pana, bo śpieszył się. We dwa dni sprawy ułatwił, konie obejrzał, zapłacił pana Trzaskowskiego, wrócił do Warszawy i na termin, ba! nawet o godzinę za wcześnie stanął w Lipkowie wraz z Zagłobą i panem Kuszlem, którego na drugiego świadka zaprosił.
Zajechawszy przed karczmę, którą Żyd trzymał, weszli do izby, aby gardła trochę miodem przepłukać, i przy szklenicy zabawiali się rozmową.
— Parchu, a pan jest w domu? — pytał karczmarza Zagłoba.
— Pan w mieście.
— A siła u was szlachty stoi w Lipkowie?
— U nas pusto. Jeden tylko pan stanął tu u mnie i siedzi w alkierzu — bogaty pan ze służbą i końmi.
— A czemu do dworu nie zajechał?
— Bo widać naszego pana nie zna. Zresztą dwór zamknięty od miesiąca.
— A może to Charłamp? — rzekł Zagłoba.
— Nie — rzekł Wołodyjowski. — Miał być we dwie godzin po południu.
— Ej, panie Michale, mnie się widzi, że to on.
— Co znowu!
— Pójdę, zajrzę, kto to jest. Żydzie, a dawno ten pan stoi?
— Dziś przyjechał, nie ma dwóch godzin.
— A nie wiesz, skąd on jest?
— Nie wiem, ale musi być z daleka, bo konie miał zniszczone; ludzie mówili, że zza Wisły.
— Czemu on tedy aż tu, w Lipkowie, stanął?
— Kto jego wie?
— Pójdę, zobaczę — powtórzył Zagłoba — może kto znajomy.
I zbliżywszy się do zamkniętych drzwi alkierza zapukał w nie rękojeścią i ozwał się:
— Mości panie, można wejść?
— A kto tam? — ozwał się głos ze środka.
— Swój — rzekł Zagłoba uchylając drzwi. — Z przeproszeniem waszmości, może nie w porę? — dodał wsadzając głowę do alkierza.
Nagle cofnął się, drzwiami trzasnął, jakoby śmierć zobaczył. Na twarzy jego malował się przestrach w połączeniu z największym zdumieniem, usta otworzył i spoglądał obłąkanymi oczyma na Wołodyjowskiego i Kuszla.
— Co waćpanu jest? — pytał Wołodyjowski.
— Na rany Chrystusa! cicho — rzekł Zagłoba — tam… Bohun!
— Kto? Co się waści stało?
— Tam… Bohun!
Obaj oficerowie podnieśli się na równe nogi.
— Czyś waść rozum stracił? Miarkuj się: kto?
— Bohun! Bohun!
— Nie może być!
— Jakom żyw! Jak tu przed wami stoję, klnę się na Boga i wszystkich świętych!
— Czegożeś się waść tak stropił? — rzekł Wołodyjowski. — Jeśli on tam jest, to Bóg podał go w nasze ręce. Uspokój się waść. Jestżeś pewny, że to on?
— Jako że z waćpanem mówię! Widziałem go, szaty przewdziewa.
— A on waćpana widział?
— Nie wiem, zdaje się, że nie.
Wołodyjowskiego oczy zaiskrzyły się jak węgle.
— Żydzie! — rzekł z cicha, kiwając gwałtownie ręką. — Chodź tu!… Czy są drzwi z alkierza?
— Nie ma, jeno przez tę izbę.
— Kuszel! Pod okno! — szepnął pan Michał. — O, już nam teraz nie ujdzie!
Kuszel nie mówiąc ni słowa wybiegł z izby.
— Przyjdź waćpan do siebie — rzekł Wołodyjowski. — Nie nad waścinym, ale nad jego karkiem zguba wisi. Co on ci może uczynić? — nic.
— Ja też jeno ze zdziwienia nie mogę ochłonąć! — odparł Zagłoba, a w duchu pomyślał: „Prawda! Czego ja się mam bać? Pan Michał przy mnie — niech się Bohun boi!”
I nasrożywszy się okrutnie, chwycił za rękojeść szabli.
— Panie Michale, już on nie powinien nam ujść!
— Czy to jeno on? Bo mi się jeszcze wierzyć nie chce. Co by on tu robił?
— Chmielnicki go na przeszpiegi przysłał. To najpewniejsza rzecz! Czekaj, panie Michale. Chwycimy go i postawimy kondycję[461]: albo kniaziównę odda, albo zagrozimy mu, że go wydamy sprawiedliwości.